Na Zachodnim na wszystkich peronach kłębią się ludzie. To dzień wymiany ostatnich wakacyjnych turnusów. Przerażone wychowawczynie nieustannie sprawdzają obecność swoich podopiecznych. Matki przekrzykują się w nakazywaniu mycia nóg i zębów, słuchania się Pani, bycia grzecznym i zakazywaniu jedzenia lodów, wchodzenia pod jakimkolwiek pozorem do wody oraz zadawania się z niewłaściwymi dziećmi. Nieliczni na peronie ojcowie wyglądają na „zdjętych z krzyża” i wyraźnie nie mogą się doczekać, kiedy te pociągi wreszcie odjadą.
Naszego pociągu jeszcze nie ma. Nie ma także Zbyszka. Przez chwilę myślę, że może się rozmyślił, że może w ogóle nie przyjedzie i wszystko rozwiąże się samo.
- Pewnie za chwilę będzie – mówi Maciek. Może nie zdążył na autobus.
Czas mija. Ludzi na peronie przybywa. Zbyszka ciągle nie ma. Maciek zachowuje kamienny spokój. Znowu zaczyna mówić o Elce, o tym nowym Ryśku, o szefowej...
- „Pociąg pospieszny do Kołobrzegu przez ... podstawia się na tor szósty przy peronie drugim, prosimy zachować ostrożność i odsunąć się od toru” – trzeszczy megafon.
Tłum na peronie faluje. Wychowawczynie zaczynają jeszcze głośniej sprawdzać obecność.
– Barański, Barański Krzysztof, Kozłowska Irena, Kowalski, Kowalski – przecież mówię do ciebie...
- Żebyś nic nie brała od innych dzieci – wdziera się falset jakiejś zatroskanej mamusi.
- Pilnuj tej różowej bluzki, którą ciocia Krysia przywiozła z Enerde, mówiłam, żebyś tej bluzki nie brała – warczy pulchna brunetka do wycacanej córeczki.
- Pamiętaj dupę-ci-spiorę - ogłasza jeden z nielicznych ojców - jak się dowiem, że coś zbroiłeś!
Pociąg wjeżdża na peron i zatrzymuje się ze zgrzytem kół. Nikt już nie zwraca uwagi na konwenanse. Rozpoczyna się bezpardonowa walka klasowa o wejście w posiadanie siedzącego miejsca. Mężczyźni atakują okna. Przez otwarte okno można w ułamku sekundy (przerzutem i wślizgiem) znaleźć się na korytarzu wewnątrz wagonu. Tego nie potrafią ani wychowaczynie, ani mamusie.
- Marta, Marta! Tutaj! – w otwartym oknie widzę głowę Zbyszka.
- To datego nie było go na peronie – mówi Maciek – wsiadł do pociągu jeszcze na bocznicy. No to macie – mówi z ulgą w głosie - siedzące miejsca. Wspaniale.
Nie mam zielonego pojęcia, w którym momencie problem miejsc siedzących stał się ważniejszy od tego, co wydarza się naprawdę pomiedzy mną, Maćkiem i Zbyszkiem. Jednak nie mam czasu o tym myśleć przepychana przez kłębiący się dookoła mnie tłum.
Mam miejsce przy oknie. Zbyszek jest obok. Naprzeciw nas siedzą dwie zakonnice zapięte na sztywno w grube czarne habity. Na chwilę ogarnia mnie współczucie, bo temperatura otoczenia przekracza trzydzieści stopni. Obok zakonnic siedzi spocony grubas nieustannie strofujący swoją cherlawą żonę. Po naszej stronie przedziału, obok Zbyszka, siedzą dwie panie w średnim wieku – jak się później okaże są to siostry jadące do Kołobrzegu aby odwiedzić trzecią, najmłodszą z nich, która właśnie owdowiała. Na szczęście w naszym przedziale nie ma żadnych rozwrzeszczanych przedstawicieli „przyszłości narodu”. Jesteśmy tu praktycznie uwięzieni, bo korytarz jest wypełniony poutykanymi - ciaśniej niż sardynki w puszce - tymi, którym udało się w ogóle wejść do wagonu. Rozlega się gwizdek i okrzyk „Odjaaazd!” Ruszamy.
- Daj kanapkę - mówi rozkazującym tonem grubas do cherlawej kobiety – i picie też.
Kobieta bez słowa zaczyna szperać w przepastnej parcianej torbie. Podaje mu kanapkę zawiniętą w zatłuszczony pergamin. Przedział wypełnia mocny zapach czosnku i kiszonych ogórków. Grubas zaczyna glamać kanapkę. Kobieta podaje mu butelkę po wódce wypełnioną brązowym płynem i zatkaną korkiem.
- Jajko – mówi grubas i kobieta posłusznie wydobywa z torby jajko w skorupce. Uderza nim o framugę drzwi ((zielony lakier, dębowa ramka, pionowa stalowa klamka z napisem „PKP” i otworem na klucz kolejarski Ø8) i zaczyna je obierać z pokruszonej skorupki. Obrawszy podaje grubasowi.
Reszta przedziału nie pozostaje w tyle. Zakonnice wyciągają zawinięte w biały papier kanapki z cienko pokrojonego razowca przełożonego białym serem. Każda z nich ma butelkę płynu, który wygląda na kompot. Dwie siostry mają herbatę i bułeczki z domowym pasztetem. Cherlawa żona nie ma na razie szans na zjedzenie czegokolwiek, bo właśnie obiera drugie jajko.
Przedział pogrąża się w ciężkim zaduchu zapoconych ciał, czosnku, wędzonych mięs i innych zapachów dopływających do nas z korytarza, gdzie również rozpoczęła się masowa konsumpcja. Robi mi się mdło.
- Mam jakieś kanapki, które mama zrobiła mi na drogę i jabłka z naszej działki - mówi Zbyszek – chcesz coś?
- Poproszę jabłko.
Zbyszek wyciąga z plecaka dwa. Świeży zapach nadgryzionego jabłka daje efekt soli trzeźwiących. Jem je małymi kąskami aby chroniło mnie od potęgujacej się duchoty. Z przerażaniem myślę o tym, że mamy przed sobą dziesięć godzin podróży.
Zbyszek je swoje jabłko równie powoli. Nic nie mówimy. W tych warunkach przecież nie da się o niczym rozmawiać. Wtulam się w swój róg przedziału i przymykam oczy. Nie mam ochoty czytać gazet, które dał mi Maciek. Nie mam ochoty patrzeć na twarze współprzedziałowiczów. Wsłuchuję się w stukotanie kół. Może uda mi się zasnąć.
Z półdrzemki, wyrywa mnie charapanie grubasa. Wypełniony po brzegi kanapkami, jajkami i płynem rozparł się wygodnie. Rozsznurował buty, rozpiął marynarkę i chrapie z głośnym przygwizdem. Cherlawa usunęła się maksymalnie w kąt aby zrobić mu jak najwięcej miejsca. Habitowe zbiły się w jedno i usunęły w przeciwny kąt. Palcami bezgłośnie odmawiają różaniec. Siostry szydełkują zawzięcie i przyciszonymi głosami usiłują ze sobą rozmawiać, ale grubas skutecznie je zagłusza. Zbyszek próbuje czytać „Cichym ścigałam go lotem” ale nawet niepokonany Joe Alex nie jest zdolny dać rady grubasowi. Tłum na korzytarzu też przygotował się do długiej nocy, każdy siedzi na czym może. O tym aby przedostać się do toalety nie ma nawet co marzyć. Mam nadzieję, że mając w sobie tylko jedno jabłko przetrwam do rana.
Jedna z sióstr nie wytrzymuje. Odkłada szydełko i mówi do skulonej w kącie cherlawej:
- Czy mogłaby Pani spróbować obudzić męża? To jego chrapanie jest nie do wytrzymania.
Cherlawa patrzy na nią przez chwilę tak jak gdyby nie rozumiała co tamta do niej mówi. I nagle, ku absolutnemu osłupieniu całego przedziału, daje grubemu kuksańca w bok. Zamieramy, ale gruby mlaszcze, mamarocze coś pod nosem, przechyla głowę w drugą stronę i przestaje chrapać. Cherlawa wtula się w swój kąt i zamyka oczy. Zbyszek patrzy na mnie z niedowierzaniem, a ja wtulam się w swój róg, starając się aby nasze ciała się nie stykały - i po kilku minutach zasypiam.
Budzi mnie uczucie totalnego zdrętwienia całego ciała. Grubego nie ma. Zlepione w jeden czarny kształt zakonnice mają zamknięte oczy. Cherlawa śpi. Siostry też.
- Ciekawe jak on się przebije do tej toalety? – mówi Zbyszek, odpowiadając na niezadane przeze mnie pytanie.
- Jak długo spałam? – pytam. Jestem absolutnie zdrętwiała - nie czuję ani rąk ani nóg.
Zbyszek bierze moje dłonie w swoje i zaczyna je delikatnie masować. Czuję mrowienie. Jego dłonie są suche i ciepłe.
- Pochyl się do przodu – mówi - rozmasuję ci plecy, to powinno pomóc.
Pochylam się a on delikatnie zaczyna pocierać moje plecy, kark, szyję. Czuję jak wraca mi krążenie. Chcę żeby przestał - i chcę żeby nie przestawał. Siłą woli prostuję się do pozycji siedzącej. On nachyla się do mnie i szepcze – stóp ci nie rozmasuję bo pingwiny[1] by mi chyba nie wybaczyły.
Żart rozładowuje napięcie. Cichutko parskam śmiechem i szepczę do jego ucha – Bozia ci wynagrodzi twój dobry uczynek młody człowieku. Wraca równowaga. Na powrót jesteśmy parą kumpli, którzy jadą sobie razem na wakacje.
- Śpij dalej – mówi Zbyszek – zostało jeszcze sześć godzin tej frajdy. Tylko tym razem oprzyj się o mnie, ja jestem trochę bardziej miękki od tej ściany. Niby żartobliwie objemuje mnie ramieniem i lekko przytula.
- Może tak zrobię. Później – mówię, delikatnie uwalniając się z objęcia – na razie pozostanę przy starym sposobie. Najwyżej znów pomasujesz mi plecy.
Staram się utrzymać tę kumplowską konwencję, chociaż gdy mnie objmuje to mam ogromną ochotę po prostu się do niego przytulić. Za bezpiecznym murem zamkniętych powiek pozwalam sobie na luksus przywołania tego miłego uczucia.
Nie mogę zasnąć. Zmuszam się do trwania w bezruchu z zamkniętymi oczyma. W tej pozycji znów szybko drętwieję. Udając, że się budzę siadam i otwieram oczy.
- Widzisz, mówiłem Ci – mówi Zbyszek i dodaje – zamieńmy się miejscami wtedy będziesz mogła się wygodnie o mnie oprzeć.
Wiem, że powinnam zaprotestować, ale nie robię tego. Przesiadamy się i układam się oparta o niego tak wygodnie, jak to jest tylko możliwe. Wtulona pod jego ramię usypiam do taktu moich myśli o tym, że jest mi ciepło, że po raz pierwszy od kilku miesięcy odczuwam przyjemność płynacą z fizycznej bliskości, że koła tak miarowo stukają, że grubas chyba gdzieś sie zgubił bo nikt nie chrapie, że rano zobaczę morze, że ...
- Za dwie godziny powinniśmy być na miejscu – mówi Zbyszek, gdy ponownie otwieram oczy.
- Spałam prawie cztery godziny?
- Na to wygląda, ale chyba nie zdrętwiałaś tak jak poprzednio?
- Nie – mówię i myślę, że lepiej będzie gdy usiądę prosto.
- Znowu chcesz żeby ci było niewygodnie? – mówi i lekko mnie przytrzymuje.
- No a ty? Przecież ty chyba też zesztywniałeś mając mnie cały czas wygodnie opartą ciebie?
- Nie, bo ja nie spałem tylko czytałem. Drętwieje się tylko wtedy gdy traci się kontrolę nad mięśniami. Jak chcesz to śpij dalej. Ja sobie jeszcze poczytam.
- Nie chce ci się spać?
- Chce, ale ktoś musi czuwać aby spać mógł ktoś[2] – puszcza do mnie oko i lekko mnie przytula.
Postanawiam, że powalczę z tym jutro. Jutro wszystko wróci do normy. Jutro ustanowimy bezpieczne granice kumplostwa i będziemy się ich trzymać. A teraz? Teraz po prostu chcę się do niego przytulić i spać.
- Martusiu obudź się, dojeżdżamy do Kołobrzegu.
Otwieram oczy. Pingwinów już nie ma. Z korytarza dochodzi głos grubego. Siostry gorączkowo pakują do toreb swoje robótki. Za oknem wstaje słońce, jego promienie odbijają się w zbyszkowych okularach. Jesteśmy w Kołobrzegu.
Poranek jest rześki. Przydaje mi się sweter, który zostawiłam sobie na wierzchu. Zbyszek zarzuca swój plecak i przymierza się do niesienia mojego - zarzuconego odwrotnie czyli od przodu.
- Zapomnij o tym – mówię – każde z nas niesie własny plecak.
Nie zważając na jego protesty, zarzucam plecak, zakładam okulary przeciwsłoneczne i pytam – to dokąd teraz?
- Na dworzec autobusowy – mówi Zbyszek- od Rewala dzieli nas jeszcze ze-sto 100 kilosów, ale stąd to już tylko autobus.
Jest siódma rano. Idziemy przez park w stronę dworca PKS. Mijamy tych, którzy tu nie są na wakacjach. Mieszkają tu, pracują i robią zakupy. Starszy pan z wyżłem na porannym spacerze. Matka strofująca dziecko – będziesz sie słuchała babci, rozumiesz! Szybko kroczący zawodowy oficer. Grupa uczniów technikum z tarczami na rekawach[3] Starsza pani z wypchanymi siatkami.
Na „Pekaesie” tłok. Wszyscy gdzieś jadą. Wypchane po brzegi Jelcze i Sany odjeżdżają w różnych kierunkach. Kupujemy dwa bilety do Rewala. Do planowego odjazdu mamy czterdzieści pięć minut. Na ławce przytulona parka, na ziemi obok - nich plecaki. Nie wiadomo czy żegnają, czy witają swoją wakacyjną miłość.
- Muszę znaleźć toaletę – mówię do Zbyszka – zostawię ci mój plecak. Potem się zmienimy, ja popilnuję twojego.
Zbyszek obejmuje pieczę nad naszymi plecakami a ja wyruszam na poszukiwania dworcowej toalety. Już po chwili nie muszę nikogo pytać. Prowadzi mnie zapach, a właściwie odór moczu, potu, kału, lizolu, wapna chlorowanego i Bóg wie czego jeszcze. Jak w każdej dworcowej ubikacji - bo nie sposób tego nazwać toaletą - drzwi mają powyrywane zamki i pourywane haczyki, które były pozakładane zamiast zamków. Na podłodze mokre błocko. Wszystko brudne i śmierdzące. Smród, podobnie jak wcześniej zaduch w pociągu, zaczyna przyprawiać mnie o mdłości. Niestety, tutaj nie da się zastosować chwytu z jabłkiem. Trzeba sobie jednak jakoś radzić.
Wyjmuję z kieszni kilka gumek-aptekarek[4] - szkoła podróży mojego ojca. Cztery aptekarki zaczepione do resztek haczyka i zawleczki tymczasowo utrzymają drzwi przymknięte. Resztę załatwi głośne „zajęte!” na odgłos nadchodzących kroków. Blat sedesu jest brudny. Wzdragam się przed wchodzeniem nań bez położenia gazety.
Brzydzę się dotykać czegokolwiek rękoma, osłaniam dłonie naciągniętymi na nie rękawami swetra. Teraz przyda się Filipinka, którą dał mi Maciek. Wyrwam strony z nieprzeczytanego wzoru młodzieżowego dziennikarstwa socjalistycznego i kładę je na blacie z dziurą. Wdrapuję się na blat, rozpinam suwak, zsuwam spodnie uważając by nogawki nie dotykały blatu i kucam nad dziurą, z której bije odór zostawiony przez setki odwiedzjących ten przybytek przede mną. Sikam, cały czas nasłuchując czy nie trzeba będzie wołać „zajęte!” Na szczęście nikt się nie pojawia. Zastanawiam się, czy kiedyś będzie to możliwe, aby toalety na dworcach były czyste, czy warszawskie szalety publiczne przestaną informować odorem o swoim istnieniu, zanim się do nich zbliżę? Jeszcze nie wiem, że za dwadzieścia parę lat w wiekszości warszawskich szaletów ulokują się wietnamskie bary-restauracje, toalety na dworcach będę wyłożone kafelkami, wyposażone w suszarki, lustra, papier toaletowy i papierowe ręczniki, a większość restauracji będzie konkurować nie jakością kuchni ale pomysłem na „odlotową toaletę”. Na razie, uważając aby niczego nie dotknąć, schodzę z blatu z dziurą, zabieram swoje aptekarki i patrząc pod nogi (aby w nic nie wdepnąć) wracam do miejsca gdzie czeka Zbyszek.
[1] Óczesna slangowa nazwa zakonnic.
[2] Żartobliwa parfraza popularnej w latach pięćdzidesiatych piosenki Chóru Czejanda pt. Na Granicy jest Strażnica ze słynnym szlagwortem: „Gdy ty śpisz, kraju strzeże ktoś tu/By cię nikt nie zbudził ze snu.”
[3] Istniał wtedy obowiązek noszenia (na stałe przymocowanych do ubrania) emblematów szkolnych zwanych tarczami.
[4] Bardzo przydatne w gospodarstwie domowym. Służyły do łączenia ze sobą przedmiotów w czasach, kiedy taśma klejąca była rarytasem, a najlepszym z klejów była „guma arabska”. Nazwa „aptekarki” wskazywała na źródło pochodzenia – farmaceuci przytwierdzali nimi etykiety i sposoby użycia do kupowanych w aptekach leków (buteleczkach lub pudełakach). W obliczu braku aptekarek zastępowały je cięte na wąskie pierścienie stare dętki rowerowe.