Jednaka droga, czy ze śmiechem przemierzysz ją, czy z płaczem
„Henri Brune
W sortowni kwiatów jest cicho. Stół jest piekielnie twardy. W szklanym suficie nade mną gwiazdy powoli wtapiają się w coraz to jaśniejsze niebo. Księżyc blednie. Świta. Nie wiem, jak to się stało, że Krzysiek był tylko przyczynkiem do tej nocnej wycieczki w tę część przeszłości, której już od dawna nie odwiedzałam. Pomyślę o tym jutro. Teraz czas przygotować się na spotkanie z nowym, trzecim już, dniem mojego gastarbeiterskiego życia.
Jest piąta rano. Wysuwam się ze śpiwora i szybko ześlizguję ze stołu. W sortowni jest zimno. Błyskawicznie naciągam spodnie, bluzkę i sweter. Zwijam śpiwór. Biorę ręcznik, mydło i zamykam się w toalecie. Sikając myślę, jak to wspaniale nie musieć nigdy się martwić o papier toaletowy. Od czasu skorzystania po raz pierwszy z publicznej toalety w RFN, nie mogę przestać zachwycać się papierem toaletowym, który w niczym nie przypomina ziemisto-szarej, karbowanej prawie-że-tektury, która w Polsce udaje papier toaletowy. W lokalnym „cud-sklepie” gdzie z Jankiem robiliśmy zakupy, cały regał zapełniony był opakowaniami z papierem toaletowym. Były opakowania po cztery, po sześć i po osiem rolek. Papier miał wszystkie wzory i kolory. Był w rybki, w kwiatki, w słoneczka, w słoniki i Bóg wie w co jeszcze. Długo stałam przed tym regałem w niemym zachwycie.
Szybko myję zęby, twarz i ręce. Wychodzę. Janek stoi pod drzwiami czekając na swoją kolejkę. Wracam do sortowni. Siadam na stole. Ze swojej kwatery na poddaszu schodzi Asad. Otwiera kantynę i kiwa na mnie zapraszająco. Wchodzę. Asad nastawia czajnik z wodą i gestem pokazuje, żebym sobie przygotowała coś na śniadanie. Sięgam po nasze zapasy i szybko przygotowuję kanapki dla siebie i dla Janka. Spieszę się, bo Asad wskazywał na wiszący na ścianie zegar. Przypuszczam zatem, że niebawem zjawią się inni pracownicy. Widząc mój pośpiech Asad coś mówi więc zaczynam smarować chleb jeszcze szybciej. Asad bierze kartkę papieru. Zatrzymuje moją rękę. Wskazuje na zegar – jest szósta piętnaście. Asad pisze na kartce: „6:15”, rysuje kreskę i dopisuje: „7:00” Domyślam się, że nie muszę się tak spieszyć, bo pozostali przyjdą o siódmej. Zaczynam znacznie wolniej smarować chleb, a on uśmiecha się przyjaźnie – wyraźnie zadowolony ze swojego sukcesu komunikacyjnego. Kanapki zrobione, woda zagotowana. Do kantyny wchodzi Janek. Asad zdejmuje z półki pudełko z herbatą.
- Maroko, sehr gut - mówi. You want? – pyta wskazując na mnie i na Janka.
- Yes, danke – odpowiadam.
Asad stawia trzy duże kubki i zalewa herbatę. Jest rzeczywiście pyszna. Pijemy herbatę, jemy kanapki. Za oknem świeci słońce. Przez duże okna sąsiadującej z kantyną szklarni widać kolorowe głowy dorodnych goździków. Odpowiadam uśmiechem na uśmiech Asada. Nie wiadomo dlaczego w głowie dźwięczy mi refren znanego szlagieru Haliny Kunickiej: „Świat nie jest taki zły, świat wcale nie jest mdły, niech no tylko zakwitną jabłonie. To i milion z nieba kapnie i dziewczyna kocha łatwiej jabłonie, kwitnące jabłonie”.
Kantyna sprzątnięta. Powoli zaczynają się pojawiać lokalni pracownicy. Każdy nalewa sobie kubek kawy. Asad stawia na stole duży talerz kruchych ciasteczek. Wszyscy się częstują. Niektórzy biorą po dwa lub trzy. Wybucha salwa śmiechu – domyślam się, że wysoki blondyn opowiedział dowcip. O szóstej pięćdziesiąt pojawia się Starszy Pan z Peterem. Siadają za stołem. Asad stawia przed nimi kubki z kawą. Starszy Pan mówi coś, co wygląda na „dzień dobry” i kontynuuje zwracając się po kolei do każdego z pracowników. Domyślam się, że chodzi o dzisiejszy przydział zadań. Nic oczywiście nie rozumiem, ale staram się przynajmniej oswoić z melodyką tego niemiecko-podobnego języka i połączyć imiona z twarzami. Nie jest to łatwe, bo w kantynie jest nas razem ponad dwadzieścioro.
- Janek, du gehst mit Peter – mówi Starszy Pan.
- Idziesz z Peterem, mówię szeptem do Janka.
- Eva, du gehst mit mir – mówi Starszy Pan wskazując na siebie.
Kątem oka dostrzegam wyraz zdziwienia na twarzach tubylców. Nie wiem czy wróży to dobrze czy źle. Niebawem się okaże. Bije siódma i wszyscy wychodzimy do pracy.
- Pewnie nas dzisiaj stąd wykopią – mówi Janek – ja nic nie rozumiem z tego co oni mówią i na pewno wszystko mi się zaraz pochrzani.
- Nie wygłupiaj się. Patrz uważnie na to co będą ci pokazywać. Na pewno nic skomplikowanego nie dadzą nam dziś do roboty. W końcu, jeśli my coś psujemy to oni na tym tracą, a ten interes to raczej firma rodzinna, nie charytatywna.
Peter skręca w prawo. Janek podąża za nim. Ja, wraz z dziewięcioma tubylcami, idę za Starszym Panem. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że rozmawiają o mnie. Staram się o tym nie myśleć. Wchodzimy do szklarni. Jest tu bardzo gorąco i bardzo wilgotno. Nigdy jeszcze nie widziałam takiej dużej szklarni. Nie ma w niej kwiatów. Jest tu osiem rzędów długich na około osiem metrów - i szerokich – pewnie na cztery - betonowych wanien o wysokości stołu, wypełnionych czarnoziemem i oddalonych od siebie na około trzy metry. Wzdłuż wanien stoją wózki na kółkach. Każdy wózek ma dwie półki, na nich równo ustawione kolorowe pudełka. Domyślam się, że to sadzonki, że w tej szklarni wysadza się goździki. Nie mylę się. Lokalni idą do swoich stanowisk pracy. Starszy Pan zatrzymuje się przy jednej z wanien. Gestem pokazuje mi, że to moje stanowisko pracy. Niezły ogródek - myślę sobie w duszy. Starszy Pan podnosi rękę do góry. Podążam za nią wzrokiem. Nad naszymi głowami wisi dziwna, dwurzędowa konstrukcja ośmiu oddzielnych kratownic, zakończonych naostrzonymi szpikulcami. Starszy Pan chwyta za przymocowany do pierwszej kratownicy uchwyt i wolno ciągnie ją w dół ku dołowi. Gdy kratownica jest w odległości około trzydziestu centymetrów od czarnoziemu, Starszy Pan z całą siłą opuszcza ją tak, że szpikulce (a jak się potem okazało i ostre od spodu krawędzie ram) wbijają się w czarnoziem. Dzięki temu tworzy się perfekcyjny szablon kwadratów. Obszar szablonu mieści się pomiędzy wewnętrzną lewą krawędzią wanny i linią dzielącą wannę wzdłuż na pół. Później się dowiem, że kwadraty mają wymiar 20x20 cm. Na razie jestem po prostu zafascynowana samym procesem. Wierzchy ramek kratownicy wystają z ziemi na około dwa centymetry. Teraz czas na sadzonki. Starszy Pan otwiera pierwsze pudełko i bierze partię sadzonek. Z czyściuteńkiej, podziurkowanej folii, wyjmuje równiutko ułożone sadzonki jednakowej długości. Jest ich tyle samo ile okienek w jednym rzędzie kratownicy. Szybko liczę pudełka z sadzonkami. Jest ich tyle ile kratownic po naszej stronie wanny. Jedno pudełko - jedna kratownica. Na razie zachwyca mnie ta precyzja. Dopiero później zrozumiem, że ten na pozór prosty jak budowa cepa mechanizm, to precyzyjny system zarządzania jakością, ilością, kosztami. System, który kontroluje jakość i ilość dostarczanego surowca, jego poprawne magazynowanie, poziom wykorzystania, efektywność pracy, wiarygodność pracownika i całe mnóstwo innych rzeczy. Jeszcze nie wiem, jak wiele razy, w ilu miejscach pracy i w ilu krajach będę posługiwała się podobnym systemem, który stworzę na obraz i podobieństwo tego pierwszego w moim życiu modelu proaktywnego zarządzania. Na razie uczę się sadzić goździki.
Starszy Pan wyjmuje z kieszeni niewielki przyrząd. Jest to mała, ostro zakończona tulejka ze szczeliną i drewnianą rączką. Jak się okazuje służy to do robienia dziur w ziemi na sadzonki. To, że tulejka ma szczelinę pozwala, po wbiciu i przekręceniu, na sprawne wydobycie ziemi, którą następnie obsypuje się korzenie. Starszy Pan wysadza pierwszy rząd sadzonek. Następnie, przekręca gałkę jakiegoś elektrycznego wyłącznika zamontowanego na froncie wanny. Za chwilę spada na nas, trwająca pewnie kilka sekund, gęsta mgła ciepłych drobinek wody. Pomimo, że jest to zupełne zaskoczenie, nie jest to niemiłe, a nawet raczej przyjemne uczucie. Jeszcze nie wiem, że przypomnę sobie to uczucie wiele lat później, podczas krótkiego tropikalnego deszczu na Turks & Caicos.[1] Za chwilę zacznę sama wysadzać goździki.
Starszy Pan ogarnia wannę gestem ręki. Wskazuje na wiszące nad nią kratownice. Przechodzi na drugą stronę wanny, wskazuje na stojący tam wózek z czterema pudełkami sadzonek. Pokazuje na mnie, na wannę i na sadzonki. Zaczynam rozumieć, że jego niemiecki jest pewnie tak samo ograniczony jak mój, i że język gestów jest łatwiejszy dla nas obojga.
- Verstanden? – pyta
-ja, Ich verstehe – odpowiadam.
- sehr gut – mówi i wskazuje na zegarek dodając coś po holendersku .
Kiwam głową i uśmiecham się, chociaż nie mam zielonego pojęcia o czym mówi. Później, gdy Asad przyjdzie mnie szukać, okaże się, że mówił mi po prostu, że o przerwa obiadowa jest o trzynastej. Na razie nie mogę się doczekać, aby sobie wreszcie poszedł. Chcę już zacząć pracować – przecież wydaje mi się to takie łatwe.
„Jeśli komuś coś się wydaje, to powinien się przeżegnać - wtedy na ogół, przechodzi”. Tak zawsze mówiła babcia, gdy próbowaliśmy z bratem tłumaczyć się z naszych kolejnych „głupot” tym, że nam się wydawało, że tak będzie dobrze, albo, że nic złego się nie stanie. Rząd sadzonek wysadzonych przez Starszego Pana jest „pod linijkę” - wszystkie w równym szeregu i równego wzrostu – jak Lotnicy. Wiele lat później od generała dowodzącego bazą lotniczą dowiem się, że rzeczywiście jednym z kryteriów doboru w lotnictwie wojskowym jest wzrost - i podobnie jak u dżokejów nie chodzi tu o to by być wysokim, wręcz przeciwnie i że ma to związek z przeciążeniami etc. Teraz jednak nie lotnictwo mi w głowie. Rzędy wysadzone przeze mnie przypominają raczej pospolite ruszenie w natarciu. Każdy innego wzrostu, każdy nachylony w swoją stronę. Zaczynam od początku. Kręgosłup mi pęka. Rytmiczne zraszanie już dawno przemoczyło mnie do suchej nitki. Co gorsza, tubylcy przy sąsiednich wannach są już na kolejnych kratownicach. Niedoczekanie wasze – zaciskam zęby. Całą siłę woli skupiam na sadzonkach. Pierwsza kratownica skończona. Teraz i moje sadzonki przypominają rzymski legion – perfekcyjny czworobok. Przyciągam do dołu drugą kratownicę. Prostując plecy dostrzegam, że szklarnia opustoszała. Jestem sama. Podchodzę do sąsiedniej wanny. Trzecia kratownica jest połowie wysadzona. Wracam na swoje stanowisko. Wbijam kratownicę w czarnoziem. Nie dam się. Nie będę gorsza. Muszę wysadzić przynajmniej tyle sadzonek co oni. Mam już system. W kwadracie kratownicy wysadzam najpierw przekątne a następnie linie brzegowe. Ułatwia to wysadzenie pozostałych sadzonek w równych rzędach a tym samym przyspiesza pracę. Jestem w połowie drugiej kratownicy kiedy pojawia się Asad.
- Kommen und essen – mówi i gestem pokazuje, że chodzi o jedzenie.
Nie chce mi się jeść. Chcę dogonić tych co poszli na przerwę. Nie chcę aby Janek miał rację. Nie mogę pozwolić na to, żeby Przystojniak nas wyrzucił. Poza tym – choć nie wiem dlaczego mi na tym zależy – chcę pokazać Starszemu Panu, że sobie poradziłam.
-Nein, Ich möchte arbeit – mówię i pochylam się nad kratownicą. W tym momencie uderza mnie niezamierzona ironia sytuacji związana z napisem na pewnej tragicznej bramie. W pewnym sensie – myślę – oni i tak wygrali tę wojnę. Dla nielicznych, którym udaje się wyjechać, poarbeitowanie na wolnym Zachodzie i uzyskana w ten sposób kasa to sposób na namiastkę wolności w kraju, który po raz kolejny został oddany w jasyr.
Lokalni wracają z przerwy obiadowej gdy jestem w połowie trzeciej kratownicy. Na popołudniową przerwę kawową idę razem ze wszystkimi bo jestem już po przeciwnej stronie wanny na drugiej kratownicy. W drodze do wyjścia sprawdzam poziom zaawansowania prac w pozostałych wannach. Jestem na równi z innymi. Za piętnaście piąta pięć kończę wysadzać ostatnią kratownicę. Zbieram pudełka po sadzonkach. Wracając z przerwy zauważyłam palety, na których stały puste pudełka. To pewnie opakowania zwrotne. Wynoszę swoje pudełka i ustawiam dokładnie tak samo jak te już tam stojące - jedno na drugim, po pięć w każdym słupku. Przyglądam się i liczę. Paleta jest prostokatna a pudełka stoją porządku 10 x 5 x 5, czyli 250 na palecie. Myślę, że to łatwy sposób na liczenie zarówno zdawanych jak i odbieranych opakowań.
Pracę kończymy o piątej. Janek i ja chętnie pracowalibyśmy nawet i do ósmej wieczorem. Nie mamy dokąd iść. Nie mamy pieniędzy na to, żeby pojechać do Amsterdamu lub choćby do centrum Aalsmeer. Po zakończeniu pracy możemy jedynie czekać na jutro. Niestety, tutaj panują zasady, że wszyscy kończą pracę o tej samej porze. Dopiero później zrozumiem, że dla tubylców, których regulowany czas pracy jest chroniony prawem, my – nielegalni robotnicy – jesteśmy dopustem bożym, złem koniecznym, które zagraża ich (zagwarantowanym prawem) stawkom i warunkom pracy, ale bez pomocy których nie sposób przerobić tego ogromu sezonowej pracy. Nie rozumiem tego, że tutejsi pracodawcy muszą umieć pogodzić interesy stałych pracowników z koniecznością zatrudnienia nielegalnych rąk sezonowych. W gruncie rzeczy tak niewiele wiem i rozumiem. Ja przecież przyjechałam z zupełnie innego świata. Ja po prostu myślę, że byłoby fajnie, gdyby pozwolono nam pracować po godzinach.
Tak jak poprzedniego dnia Asad pozwala nam zjeść kolację w kantynie. Tak jak wtedy jemy, sprzątamy, zmywamy i Asad zamyka kantynę na klucz, ale dzisiaj Asad wyraźnie się spieszy. Wracamy do sortowni. Asad wdrapuje się do siebie na górę, skąd za chwilę dobiega dziwne melodyjne mruczenie. Konkluduję, że to pewnie jakaś „ichnia mantra”. Janek bierze paczkę Klubowych[2] i wychodzimy na zewnątrz. Siadamy pod ścianą sortowni. Janek zapala papierosa. Z lubością zaciąga się dymem. Pochylam głowę w nadziei, że dym poleci ponad nią. Przez chwilę jest mi żal, że nigdy, pomimo wielu starań, nie nauczyłam się palić. Każda próba kończyła się bólem głowy i wymiotami. Pod tym względem byłam pośmiewiskiem całej naszej studenckiej paczki. Nauczyć mnie palić – to było postanowienie wielu przyjaciół.
Palenie było modne. Palili prawie wszyscy[3]. Na co dzień były to Sporty i Klubowe. Od święta szpanowało się[4] Caro - i Carmenami, o których mówiono, że są opiumowane. Na liczących się prywatkach wypadało mieć paczkę Rothmansów[5], Pall Mall(i), Cameli, Marlboro[6], lub Chesterfieldów[7]. Oczywiście częstowało się rzadko i tylko niektórych, ale jakże przyjemnie było móc demonstracyjnie obracać w dłoni eleganckie opakowanie - taki własny kawałek zagranicy.
Nagle czuję jakiś inny zapach. Podnoszę głowę. Przed nami stoi wygalantowany do nie uwierzenia Asad. To on roztacza ten zapach. Musiał się chyba w tej perfumie wykąpać albo się jej napić – myślę w duchu. No pewnie - ironizuję wewnętrznie - on przecież na pewno zna słynnej ballady Sławy Przybylskiej z wiekopomnym tekstem „Nie po to jest perfuma byś ją pił, pił, pił”.
- Ich gehe nach Amsterdam – oświadcza i rusza przed siebie.
- Widzisz - mówi smętnie Janek – nawet takiego Araba stać na to aby pojechał do miasta. Widziałaś jaki był uradowany. Ciekawe co tam będzie robił?
Jeszcze nie wiem, że takie wyprawy do Czerwonego Amsterdamu to cotygodniowy rytuał. Nie wiem również, że przy tym słynnym bulwarze, w jednym z okien, w których „królowe nocy” prezentują swoje wdzięki pracuje ta, której stałym klientem jest Asad. Jak wyjaśni mi później Asad, to pomaga mu przetrwać rozłąkę z rodziną w sposób bezpieczny. Wszystkie te panie są pod stałą kontrolą lekarską. Domy, w których pracują są strzeżone przez profesjonalnych ochroniarzy, ani królowej, ani wybrańcowi chwili nie może tutaj spaść włos z głowy – to nie byłoby dobre dla biznesu. Nie wiem jeszcze, że Amsterdam stanie się moim ulubionym lotniskiem transferowym w licznych podróżach przez Atlantyk, że wielokrotnie będę pokazywać to miasto przyjaciołom i rodzinie opowiadając im o Asadzie. Jeszcze nie wiem nawet kiedy będę mogła pojechać do Amsterdamu i zobaczyć to miasto-legendę na własne oczy. Na razie Janek i ja czekamy na jutro.
Piątek, który kończył nasz zakontraktowany tydzień pracy nadszedł błyskawicznie. Potrafiłam już wykonywać większość prac w szklarniach z tą samą sprawnością co lokalni. Jankowi szło trochę gorzej, ale dawał radę. We czwartek wieczorem gdy znów siedzieliśmy oparci o szklarnię Janek zapytał mnie czy myślę, że nas pogonią stąd i że znowu będziemy musieli szukać roboty?
- Nie będę myśleć o tym teraz - odpowiedziałam – bo nie będę mogła spać. Pomyślę o tym jutro.
Na zakończenie pracy w piątek Peter, w obecności Starszego Pana, wypłaca wszystkim należną im za tydzień pracy wypłatę. Lokalni zmywają się szybciej niż zazwyczaj. Chowam pieniądze do kieszeni. Ta tygodniówka to moje cztery miesięczne pensje. Jeśli uda się wykonać plan i przepracować tutaj całe trzy miesiące to zabiorę do domu małą fortunę czyli około 170 tysięcy złotych. Nie wiem tylko kiedy znajdziemy następną robotę. Przygotowuję sobie 25 Guldenów, które jesteśmy winni Starszemu Panu i zbieram się w sobie aby zapytać czy możemy tu jeszcze przenocować do poniedziałku, bo dopiero wtedy będziemy znowu mogli zacząć szukać pracy.
- Eva – mówi Starszy Pan – jeśli chcecie możecie tutaj zostać i pracować dalej. Podoba mi się jak pracujesz. On też sobie radzi - dodaje wskazując na Janka. Możecie też spać na kanapach w kantynie. Asad da wam klucz. Dziękuję, że pamiętałaś o pożyczce. Bierze ode mnie dwudziestopiecioguldenowy banknot, uśmiecha się i chowa pieniądze do kieszeni.
Mam ochotę wrzeszczeć i skakać do góry, uściskać i ucałować kolejno Starszego Pana i Petera. Mam ochotę śpiewać i tańczyć. Chcę natychmiast jechać do Amsterdamu – przecież mamy pracę do końca pobytu. Świat należy do nas.
- Dziękuję Panu - mówię – nie zawiedziemy Pana
- Wiem- mówi Starszy Pan i podaje rękę najpierw mnie, potem Jankowi. I wychodzi z kantyny.
- Peter – mówię - proszę powiedz nam jak możemy dojechać i wrócić z Amsterdamu?
- Tylko nie wydajcie wszystkich pieniędzy – śmieje się Peter i pisze wskazówki na kartce papieru.
- Widzę, że brałeś lekcje u Asada- mówię na widok Janka wysztafirowanego jak na sumę do kościoła.
Kilkanaście przystanków autobusem i lądujemy w centrum miasta. Staram się patrzeć na wszystko jednocześnie, na kanały po których płyną wypełnione roześmianymi ludźmi wodne tramwaje, łódki i łódeczki; na barwnie rozświetlone, gwarne restauracje; na kolorowych i kolorowo ubranych ludzi; na migocące egzotycznymi towarami wystawy; na wszechobecne olbrzymie neony, na pięknie podświetlone zabytkowe kamienice z czerwonej i czarnej cegły; na eleganckie samochody; na tłumy ludzi wędrujących wzdłuż każdej ulicy i każdego bulwaru i na niezliczoną, absolutnie niewyobrażalną ilość rowerów. Są jak stada doskonale wyszkolonych i posłusznych swym jeźdźcom rumaków. Nie ma tu podziału płci, wieku ani rasy. Dosiadają ich wszyscy kobiety, mężczyźni, starcy, dorośli, młodzież i dzieci każdej rasy i koloru skóry. Tysiące z nich są w ciągłym ruchu podczas gdy setki innych stoją zaparkowane w każdym możliwym miejscu czekając wiernie na swoich jeźdźców przed pubami, restauracjami, sklepami, biurami, bankami, szkołami, teatrami i kinami.
Jakże prowincjonalna, zaściankowa i smutna, w porównaniu z tym co widzę, wydaje mi się teraz Warszawa. Martwa i szara Wisła, po której od dawna nie pływa już nawet najbardziej niepozorny stateczek. Maciupeńka Starówka z łatwo policzalną liczbą kiepskich restauracji. Siermiężne witryny sklepów i skąpa ilość samochodów, wśród których przeważają Duże Fiaty, Polonezy, różne wersje Syrenki, Małe Fiaty i odchodzące już powoli w niebyt Warszawy. Są też radziecke Łady, Moskwicze i Zaporożce, enerdowskie Wartburgi i Trabanty, czeskie Skody, rumuńskie Dacie i jugosłowiańskie Zastavy. Czasem przemknie czarny Humber, wiozący dygnitarza z KC, lub Wołga przeznaczona dla wysokich rangą urzędników ministerialnych lub Pierwszych Sekretarzy Wojewódzkich Komitetów Partii. Każdy prawdziwy „zagraniczny”czyli jakimś sposobem „przywieziony z Zachodu” Passat, Golf, Citroen, Ford czy Mercedes gromadzi grupkę gapiów komentujących z mniejszym lub większym znawstwem, ale zawsze z wypiekami na twarzy i nieukrywaną zazdrością. Tłumy gromadzące się w kolejkowych ogonach. Wystawy sklepowe ozdobione najczęściej opakowaniami produktów spożywczych, butelkami octu i soków owocowych lub słoikami z musztardą czy chrzanem. O tym, że wystawy są raczej ekspozycją stałą świadczą wypalone przez słońce etykiety i fakt, że niektóre z eksponowanych produktów dawno już przestały być produkowane. O produkty z wystawy i tak nikt nie pyta. Nie służą reklamie. Są po prostu wypełniaczem witryny, która najczęściej wraz z zamknięciem sklepu zapada w ciemność. Jedyne świadectwa przynależności Warszawy do grupy światowych metropolii to prywatna inicjatywa przy ulicy Rutkowskiego (dawniej Chmielna) i pawilony na Bagnie u stóp „Pasty”. Ich maleńkie lecz oświetlone witryny proponują skromną (i jedyną) alternatywę rodzimego rzemiosła, do niewydolnego państwowego handlu i produkcji. Prawdziwe „zachodnie” towary można czasem trafić w komisach lub kupić za dolary czy bony - w PEWEXIE. W tym względzie niepodzielnie jednak króluje instytucja „paczek z zagranicy”.
- Będziesz pamiętała jak wrócić do autobusu? – pyta Janek, a ja znowu stawiam sobie pytanie: „jakim to sposobem zostałam powołana na opiekuna i przewodnika tej wycieczki?”
- Będę - odpowiadam. Przecież – dodaję żartem – ziemia jest okrągła. Aby wrócić do punktu wyjścia wystarczy iść cały czas prosto. Janek jest zbyt pochłonięty patrzeniem aby zareagować. Idziemy dalej wzdłuż bulwaru. Mijamy restaurację za restauracją. W każdej tłumnie i gwarnie. Na stolikach królują oszronione kufle i bardzo wysokie szklanki wypełnione piwem. Tam gdzie siedzą większe grupy piwo podawane jest w dzbanach wyglądających na co najmniej trzy-litrowe.
- Napiłbym się piwa – mówi marząco Janek.
- To wejdźmy, choćby tutaj – mówię –stać nas. Mamy kasę.
Wchodzimy. Znajdujemy - chyba już ostatni - wolny stolik. Pomimo tłoku kelner zjawia się natychmiast. Z uśmiechem na ustach stawia przed nami sporą miseczkę wypełnioną po brzegi solonymi fistaszkami.
- Przecież my nie... – usiłuje zaprotestować Janek.
- Przestań – mówię i zamawiam dwa duże piwa.
- Nie wiemy ile trzeba będzie za te orzechy zapłacić, dlaczego nie kazałaś mu tego zabrać? - denerwuje się Janek.
- Rozejrzyj się dookoła – mówię spokojnie. Zobacz, że takie miski stoją na każdym stole a kelnerzy ciągle je uzupełniają. Na pewno są dużo tańsze od piwa. Spróbuj jakie są słone. Jak myślisz, o ile więcej piwa wypiją aby ugasić pragnienie po tej soli? Na pewno inwestycja w fistaszki się zwróci.
Przed nami pojawią się dwie olbrzymie oszronione szklanki z napisem Heineken. Są wypełnione po brzegi zimnym złocistym płynem. Piwo jest pyszne. Zdaję sobie sprawę, że sól, w której prażone są orzechy nie tylko zwiększa spożycie piwa, ona także wzbogaca jego smak. Wypijamy jeszcze po jednym piwie. Dochodzi jedenasta wieczorem. Musimy się zbierać. Ostatni autobus do Aalsmeer odchodzi dwadzieścia pięć minut po północy. A ja chcę jeszcze trochę popatrzeć na Amsterdam by night.
- Wrócimy tu jutro – mówię. Już teraz nie musimy siedzieć pod ścianą.
- Zwariowałaś – mówi Janek. Ja tu nie przyjechałem dla turystyki. Moi w domu czekają na forsę. Zobacz, dzisiaj wydaliśmy po 15 guldenów. To jest ponad tysiąc trzysta złotych. Mieszkanie bym za to odnowił.
Od tej pory jeżdżę sama. Włażę w każdą uliczkę, przystaję przy każdej rzeźbie, witrynie czy pomniku. Zwiedzam kościoły i Pałac Królewski. Uwielbiam wędrować po imponującym dworcu kolejowym. Spędzam cały dzień w muzeum Madame Tusseaud. Po raz już nie wiem który oglądam towary małych sklepach i sklepikach. Uwielbiam słodki zapach luksusu ekskluzywnego domu towarowego przy Dam Platz – pewnie dlatego, że wszystko tutaj kojarzy mi się z tym, co moja babcia opowiadała o przedwojennym Magazynie Braci Jabłkowskich i wtedy Warszawa – choć na chwilę- staje się mniej zaściankowa. Staram się zapamiętać wszystko co widziałam aby móc o tym opowiedzieć gdy wrócę. Wiem, że dla „moich” to co zobaczyłam i o czym im opowiem będzie miało tę samą, jeśli nie większą, wartość niż zarobione przeze mnie pieniądze. Zwiedzam więc ile mogę i magazynuję wspomnienia. Przecież nie wiem czy w ogóle uda mi się jeszcze kiedyś wyjechać z Polski. Jeszcze nie wiem, że będę obywatelką trzech krajów; że przelecę przez Atlantyk ponad sto razy razy; że zobaczę dziesiątki mniej i bardziej egzotycznych zakątków świata; że Polska będzie członkiem NATO; że z mapy znikną takie nazwy jak Czechosłowacja czy NRD; że Litwa, Łotwa i Estonia staną się niepodległymi państwami, że Polska na powrót zajmie swoje miejsce wśród krajów Europy Zachodniej. Na razie jest początek lipca 1980 roku.
Z krótkiego listu od Matki zalatuje dziwnym niepokojem choć nie ma w nim żadnych konkretów. Na to oboje moi rodzice, nauczeni okupacją i życiem w pookupacyjnej rzeczywistości, są zbyt ostrożni. Matka pisze tylko, że „niektóre zakłady pracy, gdzieś w Lublinie, mają podobno jakieś problemy” łagodząc to zaraz przepisaną z prasy informacją o nagrodzie jaką „Pan Gierek dostał od Instytutu Praw Człowieka w Strasburgu”. Od innych pracujących w Aalsmeer Polaków dowiaduję się, że wprowadzone 1 lipca podwyżki cen zostały cofnięte, że ponoć strajkowało wiele zakładów w tym - perła w koronie polskiego przemysłu lotniczego –PZL Mielec. Nic jednak nie jest wiadome do końca i na pewno. Większość arbeitujących tu rodaków woli opowiadać odgrzewane, po raz nie wiadomo który, dowcipy niż rozmawiać na niebezpieczne tematy. W końcu przecież nie wiadomo kto jest kim w Polsce i co ci pracujący dzisiaj tutaj zrobią tam, po powrocie.
Jedyną osobą, z którą udaje mi się rozmawiać trochę bardziej otwarcie jest Zbyszek. Jakoś nie przeszkadza mi ta zbieżność imion. Doszlusował do nas trzy tygodnie temu. Poznaliśmy się na przypadkowym piwie wśród większej grupy polskich gastarbeiterów. Skończyła mu się robota przy tulipanach i szukał innej. W tym samym czasie od nas odszedł jeden z lokalnych i Starszy Pan zgodził się wziąć go na to miejsce. Zbyszek ma w Polsce żonę Anię i trzyletniego syna Marcinka. Pochodzi z zamożnej, rzemieślniczej rodziny. Ojciec ma sklep z futrami na warszawskiej Pradze. W Magdalence mają hodowlę lisów i norek oraz zakład kuśnierski. Młodszy brat Zbyszka jest przeznaczony do przejęcia rodzinnego interesu. Zbyszek i Ania (właściwie to bardziej Ania), postanowili wyjechać na stałe. Pieniądze na wyjazd dali rodzice Zbyszka. Podobnie jak ja mają wizy do Holandii, RFN-u i Francji. Oczywiście, tak jak pozostałe 99 procent emigrantów, marzą o Ameryce. Niestety, nigdzie poza Polską nie mają ani rodziny ani przyjaciół. Zaczął od Holandii, bo wszyscy mówili, że tak najłatwiej, że tu zawsze się znajdzie jakąś robotę, a może też pozna kogoś kto pomoże i pokieruje. W najgorszym razie – jak mówi - gdy tylko przyjedzie Ania z dzieckiem to pojadą do RFN-nu i poproszą o azyl. Wolałby jednak - jeśli to możliwe - uniknąć „obozu”. Nie pytam w jaki sposób załatwili wizy dla całej trójki. Pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć. Jak mawiał mój przyjaciel z CAF-u: „nie ma rzeczy niemożliwych do załatwienia, są jedynie kwoty niemożliwe do zdobycia”. Wczoraj Zbyszek dzwonił do domu. Ojciec powiedział mu, że trzeba „depnąć w pedał, bo rzeczy zaczynają się toczyć szybko; terminy są ostateczne, Ania powinna wyjechać nie później niż za tydzień, bo rzeczy mogą potoczyć się bardzo różnie i może być niewesoło”.
Postanawiam zadzwonić do Krzyśka. Jest to działanie złożone. Najpierw muszę dodzwonić się do Ady i umówić na kolejny telefon. Potem Ada musi skontaktować się z Krzyśkiem. Potem Krzysiek musi zjawić się u Ady w dniu, w którym umówimy się na kolejną rozmowę. Ostatnia czynność to dodzwonienie się znowu do Ady, gdy on już tam będzie czekał. Skoordynowanie tego nie będzie łatwe, ale cóż – mus to wielki Pan. Udaje się już po trzech dniach. Jest sobota wieczór - 12 lipca. Kilka długich dzwonków, jakieś trzeszczenie i pukanie na lini, i wreszcie Ada.
- Cześć – mówi – daję ci Krzyśka.
- Wiesz - mówi Krzysiek – trudno się gada gdy inni słuchają, a ja wiem, że on wcale nie ma na myśli Ady i Adama.
- Wiem – odpowiadam i pytam - co słychać?
- zależy kogo się słucha. W radio mówią różne ciekawe rzeczy – dodaje – a ja znowu wiem, że on nie ma na myśli ani „Warszawy Pierwszej” ani „Trójki”. Wiesz – kontynuuje Krzysiek, jest lato więc jak zawsze każda sensacja jest dobra – i już wiem, że niczego nie powie bo boi się, że rozmowa zostanie przerwana. Oboje wiemy, że byle jaka nieostrożność może oznaczać pana w mundurze, który przyjedzie po jego paszport, albo gorzej jeszcze - i paszport, i Krzysiek zostaną zatrzymani na lotnisku.
- Myślę, że czas najwyższy, żebyś już jechała do Paryża, do szkoły. Im szybciej tym lepiej. Przecież musisz się trochę z tym miastem zapoznać. Tam jest zresztą więcej Polaków, więcej polskiej „Kultury” - a ja słucham i myślę, że my Polacy już chyba na zawsze będziemy skazani na ten konspiracyjny sposób porozumiewania się. Co więcej, nie chce mi się wierzyć w to, żeby ci, którzy podsłuchują (jeśli nie naszą to tysiące podobnych rozmów) byli tak głupi i nie wiedzieli, że on mówi o Wolnej Europie i o Giedroyciu. „Oni” doskonale wiedzą o czym my - czyli naród - gadamy, ale co można zrobić całemu narodowi? Przecież nawet Stalin nie dał rady... , chociaż – i to trzeba mu przyznać - bardzo się chłopina starał. Zresztą cóż to dla nich, takie moje i krzyśkowe gadanie? mogą je przerwać w każdej chwili.
- Masz rację – mówię spokojnie. Czas jechać.
- To fajnie – rzuca Krzysiek – bo tak się składa, że ja też będę w Paryżu. Jadę do wujka do Londynu, ale Wujek z ciocią będą wcześniej na wakacjach w Paryżu i zaproponowali, żebym do nich dołączył, a potem razem popłyniemy promem do Anglii. Przylatuję na Orly 20 lipca po południu. Spędzimy tydzień w Paryżu. Potem przez miesiąc będę u nich w Portsmuth. Dziesiątego września muszę być w Warszawie. Mam poprawkę z ekonomii.
Czyli dostał wizę do Francji. Z wujkiem widocznie też się w końcu udało i ma zaproszenie do Anglii. W tej całej historyjce tylko wujek i ciotka są prawdziwi. Wcale jednak nie przyjeżdżają do Paryża. To tylko opakowanie dla wiadomości o tym, kiedy przylatuje tam Krzysiek. Historyjka z wujostwem ma uchronić nas przed podejrzeniami ewentualnych nasłuchiwaczy, że coś razem kombinujemy. Trzeba zatem jechać jak najszybciej. Muszę znaleźć jakąś robotę i mieszkanie zanim on wyląduje na Orly. Miejmy nadzieję – myślę w duszy - że te jego paryskie kontakty się sprawdzą.
- Chodź ze mną na dworzec kolejowy, chcę zobaczyć jakie są stąd połączenia do Paryża – mówię do Zbyszka, który przyjechał ze mną do Amsterdamu. Gdy ja dzwoniłam do Krzyśka, on telefonował do Ani.
- A kiedy chcesz jechać?
- Jutro, lub pojutrze, jeśli to będzie możliwe.
- Słuchaj – mówi Zbyszek – a może pojechalibyśmy razem. Ja mam samochód, to będzie nam łatwiej podróżować. Ty masz kontakty w Paryżu, to może będziesz mogła pomóc mi znaleźć robotę.
Brzmi to prawie tak dobrze, jak słynny dialog z „Ziemi Obiecanej”, który zaczyna się od słów: „ja nie mam nic...”. Ma rację – myślę. On nie ma nic, ja nie mam nic. Współpracując możemy jedynie zyskać. Jeszcze nie wiem o tym, że kiedyś, wiele lat później, gdy znów będę szła ulicami tej jakże już innej Warszawy, usłyszę jak mały - może trzyletni – chłopczyk mówi do matki z rozpaczą w głosie: „Mamusiu, ja do niego mówię a on do mnie ani nic, ani nic”. To „ani nic, ani nic” nie wiadomo dlaczego przeniesie mnie na kilka sekund na powrót do Aalsmeer, do momentu gdy ja i Zbyszek nie mając „ani nic, ani nic” podejmujemy decyzję wspólnej podróży do Paryża. Decyzję, która mnie, jego, Anię i Marcinka zwiąże wieloletnią przyjaźnią. Ale nie uprzedzajmy faktów. Na razie jest sobota wieczór, 12 lipca 1980 roku i poczciwy Fiat 125p wiezie nas z Amsterdamu do Aalsmer. Decyzja zapadła - wyjeżdżamy w poniedziałek.
W niedzielę wieczorem pakujemy nasz „dobytek”. Pieczołowicie składam przywiezione z Polski ubrania. Służyły mi wiernie. Może jeszcze trochę wytrzymają. Tutaj kupowałam tylko to, co było absolutnie konieczne. Pieniądze oszczędzałam: na spłatę długu zaciągniętego przez rodziców na mój wyjazd; na samochód dla ojca; na przyjazd Krzyśka; na koszty dalszych podróży. Liczę kolorowe, holenderskie banknoty. Mam cztery tysiące guldenow – to dwa tysiące dolarów czyli około czterystu tysięcy złotych.
Moje bogactwo wywodzi się z pozornie prostej sztuki „cięcia goździków”. Wszystko zaczęło się gdy Starszy Pan „powierzył mi nóż”. Ten sam, który teraz pakuję do walizki. Maleńki, ostry jak brzytwa scyzoryk z ostrzem na sprężynie. Sztuka polega na tym, aby trzymając w dłoni zamknięty scyzoryk wpleść całe ramię poprzez zwoje siatki do miejsca, skąd wyrasta łodyga goździka. Otworzyć ostrze i jednym ruchem obciąć łodygę wraz z kwiatem. Schować ostrze. Cofnąć dłoń z ramieniem tą samą drogą. Tą samą uchwycić i wyciągnąć ku górze kwiat z łodygą i ułożyć go na drugim ramieniu. W praktyce oznacza to posiadanie ramienia o gibkości węża. Ramienia, które bez angażowania żadnej z pozostałych części ciała umie samoistnie przeniknąć przez kwadratowy tunel o średnicy prawie równej średnicy ramienia. Tunel tworzą nałożone na siebie warstwy drucianych siatek podtrzymujące łodygę goździka do czasu aż „dorośnie do noża”. Reszta ciała jest w tym czasie zajęta utrzymaniem własnej równowagi, dyrygowaniem drugim ramieniem, które musi być gotowe na przyjęcie i składowanie kolejnego ściętego goździka, rytmicznym, miarowym i posuwistym przemieszczaniem się wzdłuż alejki, przy której właśnie ścinane są goździki, nadzorem nad tym, aby ścięte kwiaty nie zostały uszkodzone, pilnowaniem, aby żaden pęczek kwiatów nie zawierał ich więcej niż piętnaście sztuk, a każde piętnaście sztuk było poprawnie związane i odstawione do chłodni. Ramię zakończone nożem to samotny, zdany całkowicie na siebie myśliwy. Jest jak poławiacz pereł. Cel każdego zanurzenia w gęstwę drutów to jak otwarcie muszli i wydarcie perły. Każdy nieostrożny ruch grozi skaleczeniem palców lub uszkodzeniem zdobyczy.
Poławiaczy jest tylko sześciu. Pięciu lokalnych i ja. Łatwo nas odróżnić. Każdy z nas ma nie gojące się rany na wewnętrznej stronie kciuka. Nic to, bo „Poławiacze” zarabiją po dwanaście guldenów na godzinę. Poławiacze to spec-komando. Kieruje nim sam Starszy Pan. To on jest selekcjonerem, trenerem i dowódcą. Nie wiem, jak mu powiem, że muszę wyjechać z tak dnia na dzień. Teraz nie mogę jednak o tym myśleć. Teraz muszę się spakować. O reszcie pomyślę jutro
Zjawiamy się w kantynie jako pierwsi. Zaraz po nas zjawia się Asad. Wczoraj widział jak pakowaliśmy walizki. Nic jednak nie mówi i o nic nie pyta. Jak zwykle nastawia wodę na kawę i herbatę. Po kilku minutach do kantyny wchodzi Starszy Pan. W ręku trzyma poranną gazetę. Rozkłada ją na stole. Na tytułowej stronie artykuł o Polsce.
- To nie jest dobre co piszą o Polsce – mówi do mnie. To poważna sprawa.
- Wiem – odpowiadam i czuję jak kamień spada mi z serca. On zrozumie, że musimy jechać.
- Rozumiem – mówi Starszy Pan. Najlepiej jechać jak najszybciej, bo mogą zamknąć granicę i nikt z Polski nie wyjedzie ani jego żona ani twój chłopak. Nikt.
- Peter – zwraca się do wchodzącego właśnie syna – wypłać im pensje i po 200 guldenów premii za dobrą i uczciwą pracę. Pamiętaj – mówi do mnie – jeśli w Paryżu ci nie wyjdzie to wróć tutaj. U nas zawsze będzie dla Ciebie praca. Dla twojego chłopaka też się coś znajdzie. Nie mogę mówić. Gardło mam ściśnięte a oczy pełne łez.
Jest 14 lipca. Powinniśmy być w Paryżu w dniu największego francuskiego święta, ale teraz o tym nie myślę. Jeszcze nie wiem, że holenderskie KLM będą w przyszłości moją ukochaną linią lotniczą, że czasami kilka razy w roku będę leciała z San Francisco do Warszawy przesiadając się w Amsterdamie, że kolejno pokażę to miasto moim rodzicom, bratu, bratankowi i bratanicy. Na razie żegnam się z Holandią.