• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

Kierowniczka Magazynu Wspomnień

wspomnienia, opowiadania, poezje, wątpliwości, przekonania, nadzieje i zwątpienia - czyli wszystko co jest nam dane przez życie

Kategorie postów

  • fragment książki (4)
  • opowieści dziwne (2)
  • poezja (1)

Strony

  • Strona główna
  • Księga gości

Kategoria

Fragment książki

< 1 2 >

co dalej w Kołobrzegu

 

- Nic nie mówią o tym, że nasz autobus będzie opóźniony. Wygląda na to, że inne też odchodzą o czasie – mówi Zbyszek – mamy szansę dojechania do Rewala gdzieś około południa. To teraz ja pójdę tam, gdzie ty byłaś.

 

- Uważaj, teren niebezpieczny – mówię – ale poznasz po zapachu.

 

Przejmuję pieczę nad plecakami i czekam. Wraca niebawem. Nie wymieniamy się wrażeniami. Ja nie pytam, a on nic nie mówi. Trzeszczący megafon ogłasza, że nasz autobus podstawia się na stanowisko trzecie. Zbity tłum szybko opanowuje wysepkę przystanku. Ludzie przepychają się. Jakiś facet popchnął kobietę w ciąży, ten drugi z nią (pewnie mąż) chce go bić. Kobieta z trojgiem dzieci łapie najmłodsze na ręce i przepycha się do przodu. Starszy pan o kuli nawet nie próbuje konkurować z młodszymi i silniejszymi. Zrezygnowany czeka z boku. Dwu młodych żołnierzy na przepustce głośno oznajmia, że oni są honorowymi dawcami krwi i mają pierwszeństwo.

 

- Moja żona jest w ciąży! - krzyczy ten, który na rzecz zdobycia miejsca siedzącego zrezygnował z szykującej się jeszcze przed chwilą bójki – i popychając przed sobą ciężarną kobietę, toruje sobie nią drogę jak taranem.

 

- Proszę, niech Pan stanie przede mną – mówi Zbyszek do starszego pana o kuli.

 

- No właśnie - mówi jeden z żołnierzy, któremu nagle wraca ludzka twarz – przecież Pan to inwalida. Jego kolega mu sekunduje.

 

Wojskowo-cywilna koalicja złożona z dwu starszych szeregowych i prawie dwumetrowego Zbyszka budzi respekt. Ludzie robią przejście i starszy pan dostaje się do autobusu. Siada na miejscu dla inwalidy.

 

Wreszcie wszyscy są w środku. Nie ma obawy aby ktokolwiek mógł się przewrócić, ludzie są ubici na sztywno. Nikt nie ma prawa drgnąć. Ruszamy. Stoję twarzą do Zbyszka, wtulona pod jego uniesione ramię. On trzyma się drążka. Dociskający nas z każdej strony tłum powoduje, że bardziej przytuleni do siebie już być nie możemy. Autobus zatrzymuje się na kolejnych przystankach, ale ludzi nie ubywa, bo wysiadających zastępują wsiadający. Zaczynam się przyzwyczajać do jego zapachu, do tego jak swoim ciałem ochrania mnie od naporu innych, do tego, że od czasu do czasu, niby niechcący, przesuwa podbródkiem po moich włosach. Z niechęcią myślę o tym, że pewnie niedługo trzeba będzie już wysiadać.

 

Rewal. Wysiadamy. Zabieramy plecaki i maszerujemy przed siebie. Zbyszek mówi, że kwatera jest niedaleko morza. Słońce jest wysoko. Wieje lekki wiatr. Powietrze ma ten charakterystyczny nadmorski smaczek i zapach. Już nie mogę się doczekać aby stopami dotknąć mokrego piasku. Idziemy w kierunku Trzęsacza drogą, która nosi nazwę ulicy Kamieńskiej. Na obrzeżu Rewala skręcamy w prawo, w kierunku morza. Przed nami domki rybackie, baraki, baraczki i chałupki. Zatrzymujemy się przed jednopiętrowym drewnianym barakiem z numerem 13. Z desek wielkimi płatami złazi biała niegdyś, olejna farba, która najpewniej była przeznaczona nie do drewna lecz do metalu, i która przywędrowała tu w małych puszkach po czymś zupełnie innym, jako towar pracowicie wyniesiony (ukradziony) z któregoś z lokalnych zakładów pracy.

 

- To tu – mówi Zbyszek – poczekaj na mnie, pójdę poszukać gospodarza.

 

Rozglądam się. Dookoła mnie budynki, które mój ojciec określił by krótko – bieda-budy. Posklecane byle jak z desek, dykty, pustaków i wszystkiego innego, co było pod ręką. Widać, że funkcjonują jedynie jako „letniskowy wynajem”. Na płotach, poręczach schodów i nielicznych balkonikach suszą się różne części „letniczej” garderoby.

 

- Proszę za mną - mówi mężczyzna towarzyszący Zbyszkowi. Bierzemy plecaki i ruszamy. Barak, wzdłuż którego idziemy, do złudzenia przypomina mi piętrowe komórki węglowe, które stały na fabrycznym podwórku u mojej ciotki w Żyradowie, z tą tylko różnicą, że do każdych wąskich drzwi wejściowych przypisane jest malutkie okienko którego nie miały komórki[1]. Pan Gospodarz otwiera drzwi. Ostatnie w szeregu.

 

- To tutaj - mówi i podaje Zbyszkowi klucz - ubikacja i prysznice są za tamtym budynkiem – pokazuje ręką na bliźniaczo podobny barak po lewej stronie. Wodę na herbatę możecie sobie państwo zagotować u mnie, w służbowej kuchni. Proszę przyjść z własnym termosem. Nie pozwalamy na gotowanie w pokojach letniskowych. Światło gasimy o dwudziestej trzeciej. Po zakupy trzeba chodzić do Rewala. Jakby jakieś pytania, to proszę do mnie zapukać. Podaje Zbyszkowi rękę i odchodzi.

 

Wchodzimy. Pokoik ma około sześciu metrów kwadratowych. Są tu dwa krzesła - każde inne - i mały podrapany stolik z widocznie krótszą jedną nogą. Jest także dwuosobowy tapczan i jednodrzwiowa szafa. Patrzę na tapczan i robi mi się nieswojo.

 

- Zostawmy plecaki – mówię do Zbyszka - i chodźmy nad morze. Chcę po prostu odciągnąć w czasie ustalanie tego, jak będziemy spać. Muszę nad tym pomyśleć. Morze mi pomoże.

 

- Dobrze – mówi Zbyszek.

 

Kładziemy plecaki na tapczanie. Zabieramy ze sobą pieniądze i dokumenty. Jakość zamka w drzwiach naszego letniskowego pokoju nie gwarantuje niczego. Jeszcze nie wiem, że ten wpojony mi przez ojca nawyk noszenia przy sobie najważniejszych rzeczy uratuje mi kiedyś skórę w Paryżu, że Zbyszek odegra ważną rolę również w moim paryskim życiu, że na świecie w hotelach i motelach są bezpieczne skrytki, w których można zostawić swoje dokumenty i pieniądze. Tylu rzeczy jeszcze nie wiem. Na razie idziemy nad morze.

 

- Chodźmy do Trzęsacza - mówi Zbyszek – to niedaleko. Zobaczysz najczarowniejsze urwisko na świecie, musimy tylko uważać żeby nie zabrało nas morze. Podobno każdy odpływ zabiera znaczącą część urwiska. Stamtąd też dobrze widać latarnię morską w Rewalu. Czy wiesz, że ona ma ponad 100 lat ? Po raz pierwszy światło zapalono w niej w 1866 roku, używając do tego celu lampy olejowej z czterema knotami. [2]

 

Zaczyna padać deszcz. Coś musi łączyć letnie deszcze w górach i nad morzem. Często pojawiają się w mgnieniu oka - dosłownie znikąd - i równie szybko znikają. Jest ciepło i prawie bezwietrznie. Deszcz pachnie morzem i wakacjami. Nie chce mi się nawet przed nim osłaniać, przecież za chwilę wyjdzie słońce i wszystko wyschnie – my też.

 

- Chyba nie boisz się deszczu? – mówi żartobliwie Zbyszek i bierze mnie za rekę – jestem gotów na największe poświęcenia aby cię ochronić. Pomimo szybkiego marszu i deszczu jego dłoń jest ciepła, sucha i przyjazna. Wcale nie chce mi się cofać mojej – ale wiem, że tak będzie lepiej.

 

- Nie boję się – mówię i wpycham obie ręce do kieszni spodni. Przez dłuższą chwilę idziemy w milczeniu.

 

Słońce wygrało sparring z deszczem. Nad ruinami Trzęsacza rozwiesiła swoje firanki siedmiokolorowa tęcza. Wiem, że piękno które boli swoją głębią, dotyka nas rzadko i zdaję sobie sprawę, że to jest właśnie jedna z tych chwil.

 

- Patrz – mówi Zbyszek- ona jest podwójna – to jest znak.

 

Rzeczywiście, nad kurczowo czepiającymi się urwiska ruinami kościoła rozpięte sa dwa siedmiokolorowe łuki. Wiatr zamarł i tylko promienie słońca ślizgają się po białych, leniwych, wolnych i niskich falach delikatnie obmywających brzeg plaży.

 

Nie chcę wiedzieć co miał na myśli mówiąc znak. Nie chcę myśleć o tym jak rozwiążemy problem spania na jednym tapczanie. Nie chcę wracać do drewnianego baraku. Nie chcę myśleć o Maćku. Nie chcę myśleć o Hesi, o Radku, Stefanie, Haneczce. Nie chcę myśleć o moich rodzicach, ani o tym, o czym chciał ze mną rozmawiać nasz świadek Andrzej. Nie chcę nawet myśleć o Zenie. Chcę tylko patrzeć na morze. Tylko dlaczego nie mogę się od tych wszystkich myśli opędzić?

 

- O czym myślisz? – pyta jak na ironię Zbyszek – wyglądasz jak gdybyś była miliony kilometrów stąd.

 

- Chodźmy na plażę – mówię unikając odpowiedzi. Patrz, tam jest ścieżka w dół.

 

Czepiając się krzaków schodzimy stromą ścieżką. Nagle ścieżka się kończy i stajemy przed wyborem powrotu na górę, na skarpę lub skoku w dół, na rozciągającą się przed nami plażę. Wysokość, którą musimy pokonać to około dwa metry.

 

- Wracamy – mówi Zbyszek.

 

- Skaczemy – mówię ja.

 

- Dobrze, ale ja skaczę pierwszy – mówi Zbyszek – złapię cię na dole.

 

- Zgoda - mówię. Wiele oddałabym dzisiaj, aby raz jeszcze poczuć to, co czułam wtedy.

 

Zbyszek odbija się od występu w skarpie i skacze. Ląduje z lekkim potknięciem, ale udaje mu się utrzymać równowagę. Obraca się. Staje w mocnym rozkroku gotowy na to, żeby mnie złapać gdy skoczę. Przez ułamek sekundy myślę o tym, że ważę sześdziesiąt kilo, że pewnie nie będzie w stanie mnie złapać, że ..., i skaczę!

 

Przewracamy się na lekko wilgotny piasek. Leniwie tocząca się w naszą stronę fala, prawie nas dotyka. Zbyszek przytrzymuje mnie przez chwilę dłużej niż tego wymaga sytuacja, a ja się nie wyrywam.

 

- Nic ci się nie stało? – pyta Zbyszek – na pierwszy rzut oka jesteś w jednym kawałku, ale dla pewności sprawdzę. Daj, policzę żebra...

 

- Przestań! - krzyczę - to łaskocze! Wyrywam się z jego objęć i siadam obok na piasku. Zaczyna się odpływ. Przestrzeń między nami a falą się powiększa. Zbyszek siada obok mnie. Oplata rękoma swoje kolana. Przez chwilę patrzy daleko przed siebie. Liczę chmury i ptaki. Też nic nie mówię.

 

- Mam nadzieję, że nie żałujesz tego, że dałaś się namówić na przyjechanie tutaj?

 

- Mój ojciec zawsze mówi, że nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca. W dniu powrotu do Warszawy powiem ci czy nie żałuję. Teraz – mówię wstając i otrzepując spodnie z piasku – powoli wracajmy. Trzeba zobaczyć gdzie są sklepy. Musimy kupić przynajmniej jakis chleb i ser na kolację zanim wszystko pozamykają.

 

- Wróćmy plażą – proponuje Zbyszek – tuż przed Rewalem jest bardzo fajne podejście pod górę, podchodziłem tamtędy gdy byłem tu poprzednim razem.

 

Na plaży jest zdumiewająco mało ludzi. Dochodzi siedemnasta, pewnie większość wczasowiczów z ośrodków zakładowych i kolonijnych musiała wrócić na kolację. Osobiście wolę pustawą plażę. Mijamy nieliczne trzymające się z ręce lub przytulone do siebie pary.

 

- Chodź, poudajemy chociaż, że też jesteśmy parą, szkoda marnować takiej scenerii – mówi niby żartem Zbyszek – i bierze mnie za rękę.

 

- Uważaj, bo w tym tempie to jeszcze przed końcem pobytu będziesz mnie prosił o rękę – odcinam się - ale nie nie cofam dłoni.

 

Idziemy trzymając się za ręce. Niebo powoli stroi się do kolejnej premiery zachodzącego słońca. Jak morze morzem, ta sztuka nigdy nie schodzi z afisza. Żadne z nas nic nie mówi. Myślę o tym, o ile jego dłoń jest większa od mojej, o tym, że fajnie tak się z nim idzie za rękę i o tym, jak rozwiążemy sprawę spania. Jestem ciekawa czy on też o tym myśli, ale nic nie mówię.

 

- O, to tutaj jest to podejście – Zbyszek pokazuje ręką na zbocze – widzisz tę ścieżkę idącą pod górę?

 

- A ja myślałam, że zabierasz mnie nad morze a nie na Giewont – żartuję, gdy wreszcie dodrapujemy się na samą górę skarpy. Chyba jest już po osiemnastej – mówię – nie wiem, czy jeszcze cokolwiek będzie otwarte. Pójdziemy spać bez kolacji i będą się nam śnili Cyganie.

 

- Dlaczego Cyganie? – pyta Zbyszek

 

- Tak zawsze mówiła nam babcia, gdy mieliśmy za karę iść spać bez kolacji.

 

- I co, śnili ci się?

 

- Nie, bo nigdy nie posłano mnie spać bez kolacji. Zobaczymy – kpię - czy przyśnią się dzisiaj.

 

- Wiesz – mówi Zbyszek- jesteśmy bardzo niedaleko od naszej kwatery. Odprowadzę cię i pójdę sam do miasta. Ty przez ten czas będziesz mogła się rozpakować i wziąć prysznic. Gdy byłem tu dwa lata temu to w centrum był sklep, który był otwarty do dwudziestej - w końcu jesteśmy w kurorcie.

 

Zgadzam się i zostaję z dwoma krzesłami, kulawym stołem, szafą i tapczanem, a on bierze plecak i wyrusza do centrum. Rozpakowuję się. Układam rzeczy na jednej z dwóch półek jakie są w szafie. Półki są właściwie kawałkami nie heblowanych desek. Nigdy nie stanowiły części składowej tej szafy przerobionej na mniejszą z czegoś, co pewnie przed wojną ozdabiało niemieckie, mieszczańskie mieszkanie. Podnoszę górną część tapczanu. W skrzyni znajduję dwa koce, dwie poduszki, poszwę na kołdrę i prześcieradło. Jeśli uda mi się wycyganić od tego faceta jeszcze jedną poszwę to wtedy możemy powlec każdy koc oddzielnie i potraktować koce niemalże jak śpiwory. Myślę, że pięćdziesiąt złotych powinno być wystarczającym argumentem w sprawie pozyskania dodatkowej poszwy. Biorę pieniądze i wyruszam na negocjacje. Wyprawa kończy się sukcesem. Szybko powlekam każdy koc wkładam, wszystko do skrzyni i wyruszam na kolejną wyprawę pod prysznic.

 

W skleconej z surowych desek przybudówce są trzy kabiny prysznicowe. Metalowe prysznice, które aby tu trafić musiały najpierw zniknąć albo ze szpitala, albo z jednostki wojskowej, są porządnie zardzewiałe i zakamienione. Podest z drewnianej palety położony jest wprost na ziemi. Wbite w ścianę gwoździe służą zapewne do powieszenia ręcznika i ubrania. Drzwi, spod których dołem widać nogi do kolan a górą głowę, zamykane są na haczyk. Woda jest, optymistycznie rzecz ujmując letnia. Następnego dnia dowiem się, że woda pochodzi z dwu baniaków umieszczonych na zewnątrz. Baniaki ogrzewa jedynie słońce. To wyjaśnia dlaczego nie ma tu kolejki chętnych do dokonywania ablucji. Na razie, tak błyskawicznie jak tylko mogę, myję się od stóp do głów. Na wilgotne ciało naciągam czyste majtki, biustonosz, ciepły podkoszulek i krótkie spodenki – długie nie zdałyby egzaminu, bo nogawki utonęłyby w otaczającej mnie mazi, która wypływa spod drewnianej palety. Szczękając zębami biegnę w kierunku naszego pokoju. Pierwsze krople deszczu spadają w momencie gdy otwieram drzwi.

 

Jest mi naprawdę zimno. Podnoszę tapczan i wyciągam koc. Zamykam tapczan. Owijam się kocem i kulę się na tapczanie oparta o ścianę. Marzę o tym, że gdy tylko przestanie padać i ja rozgrzeję sie troszkę pod kocem, to pójdę do Pana Gospodarza zagotować wodę na herbatę. Na razie czekam na Zbyszka.

 

Deszcz za oknem zmienia się w ulewę. Mam wrażenie, że za chwilę woda zacznie wlewać sie do środka. Patrzę na zegarek, jest pół do dziewiątej. Myślę, że Zbyszek pewnie czeka gdzieś po drodze aż przestanie padać. Ulewa zmienia się w nawałnicę. Gdzieś bardzo blisko słychać grzmoty. Błyskawice, jedna po drugiej, kroją niebo w przeróżne kształty. Jest już ciemno. Pstrykam pstryczkiem elektryczkiem[3] i ... niestety nadal jest ciemno. Dopiero jutro dowiemy się od Pana Gospodarza, że „w takich sytuacjach wykręca korki, bo prowizoryczna instalacja jaką doprowadza prąd nie jest bezpieczna w czasie burzy”. Zbyszek skomentuje to do mnie, że pewnie prąd jest ciagnięty nielegalnie i pan zwyczajnie poszedłby siedzieć, gdyby coś się podczas burzy wydarzyło - i woli dmuchać na zimne. Na razie jednak czekam na Zbyszka i zaczynam się naprawdę niepokoić.

 

Jest kilka minut przed dzisiatą gdy wreszcie staje w drzwiach. Jest zmarznięty na kość i przemoczony do ostatniej nitki. Z włosów leje mu się woda. Ciało oklejone przemoczonymi na wylot ciuchami. Nie ma okularów a przecież bez nich jest prawie niewidomy. Zrywam się z tapczanu i chwytam ręcznik, który rozwiesiłam na krześle. Zaczynam wycierać mu twarz i włosy.

 

- Zgubiłeś okulary – mówię z przerażeniem.

 

- Nie – prawie że szczęka zębami – zdjąłem je i schowałem, bo i tak nic nie widziałem w deszczu.

 

- Zdejmuj te mokre ciuchy. Musisz się przebrać. Nie ma światła. Nie wiem dlaczego, ale nie ma. Twój plecak stoi tu, obok tapczanu.

 

- Mam w plecaku latarkę – mówi Zbyszek. Zaczyna ściągać przemoczone buty i spodnie.

 

Znajduję latarkę. Świecę a on wyciaga z plecaka suche ubrania. Przebiera się w krótkie spodnie i grubą flanelową koszulę.

 

- Słuchaj- mówię otwierając tapczan i wyciągając koc i poduszki - najlepiej owiń się kocem, bo musisz się rozgrzać. Inaczej będziemy wracać jutro - ja z niechęcią a ty z grypą.

 

Zbyszek owija się kocem i siada na tapczanie oparty o poduszkę. Ja siadam na krześle.

 

- Chodź tutaj - mówi Zbyszek- wystarczy miejsca dla nas dwojga. Nie ma sensu żebyś siedziała w ciemności na tym krześle.

 

Nawet nie chce mi się argumentować. Przecież nie będę go zapewniać, że jest mi wspaniale na tym krześle. Że z przyjemnością przesiedzę na nim do rana. Owijam się swoim kocem i siadam obok niego oparta o drugą poduszkę. On otacza mnie ramieniem i przez chwilę siedzimy tak w ciemności nic nie mówiąc. Jego ciałem wstrząsa febra.

 

- Strasznie musiałeś przemarznąć – mówię. W ogóle to poważnie się o ciebie martwiłam. To była solidna burza.

 

- Nadal jest – mówi. I jakby na podkreślenie jego słów niebo przekreśla kolejna błyskawica.

 

- A ja martwiłem się o ciebie. Obawiałem się czy burza nie dopadła cię tam pod tymi prysznicami. Przecież ja nawet nie wiem czy ty się boisz burzy.

 

- Nie boję się, ale nie lubię być sama w obcym miejscu podczas takich nawałnic.

 

- Już nie jesteś. Już jestem tutaj – mówi ciepłym głosem i przygarnia mnie mocniej.

 

Poddaję się temu przytuleniu a on pochyla się i całuje moje włosy. Myślę, że powinnam przerwać tę narastającą bliskość. Powinnam powiedzieć mu o moim wspaniałym pomyśle oddzielnych „koco-śpiworów”. Powinnam za wszelką cenę, zanim będzie za późno, przywrócić nasz kumplowski układ. Zamiast tego przytulam się do niego mocniej i cicho mówię – dobrze, że już jesteś i że nic ci się nie stało. Przecież ty nic nie widzisz bez okularów. Mogłeś spaść gdzieś ze skarpy, wpaść pod ciężarówkę, mogło stać się coś złego.

 

On obraca się w moją stronę. Otula mnie ramionami i mówi – nic nie mogło się stać, przecież ja szedłem do ciebie. Idąc widziałem wszystko to, co mi było potrzeba – widziałem przed sobą twoją twarz.

 



[1] Ostatnie komórki można jeszcze było zobaczyć na podwórkach starych (fabrycznych) domów mieszkalnych w Żyardowie, w chwili powstawania tego tekstu.

[2] Latarnia ma 45 m wysokości. Jej światło można dostrzec z odległości 20 mil morskich (ponad 36 kilometrów). Obecnie źródłem światła jest specjalna żarówka 1000 W, której moc dwudziestokrotnie wzmacnia specjalny system pryzmatów.

[3] Fragment wiersza Jana Brzechwy.

 

01 kwietnia 2019   Dodaj komentarz
fragment książki  

Wielka miłość jest fantastyczna jeśli...

Na Zachodnim na wszystkich peronach kłębią się ludzie. To dzień wymiany ostatnich wakacyjnych turnusów. Przerażone wychowawczynie nieustannie sprawdzają obecność swoich podopiecznych. Matki przekrzykują się w nakazywaniu mycia nóg i zębów, słuchania się Pani, bycia grzecznym i zakazywaniu jedzenia lodów, wchodzenia pod jakimkolwiek pozorem do wody oraz zadawania się z niewłaściwymi dziećmi. Nieliczni na peronie ojcowie wyglądają na „zdjętych z krzyża” i wyraźnie nie mogą się doczekać, kiedy te pociągi wreszcie odjadą.

 

Naszego pociągu jeszcze nie ma. Nie ma także Zbyszka. Przez chwilę myślę, że może się rozmyślił, że może w ogóle nie przyjedzie i wszystko rozwiąże się samo.

 

- Pewnie za chwilę będzie – mówi Maciek. Może nie zdążył na autobus.

 

Czas mija. Ludzi na peronie przybywa. Zbyszka ciągle nie ma. Maciek zachowuje kamienny spokój. Znowu zaczyna mówić o Elce, o tym nowym Ryśku, o szefowej...

 

- „Pociąg pospieszny do Kołobrzegu przez ... podstawia się na tor szósty przy peronie drugim, prosimy zachować ostrożność i odsunąć się od toru” – trzeszczy megafon.

 

Tłum na peronie faluje. Wychowawczynie zaczynają jeszcze głośniej sprawdzać obecność.

 

– Barański, Barański Krzysztof, Kozłowska Irena, Kowalski, Kowalski – przecież mówię do ciebie...

 

- Żebyś nic nie brała od innych dzieci – wdziera się falset jakiejś zatroskanej mamusi.

 

- Pilnuj tej różowej bluzki, którą ciocia Krysia przywiozła z Enerde, mówiłam, żebyś tej bluzki nie brała – warczy pulchna brunetka do wycacanej córeczki.

 

- Pamiętaj dupę-ci-spiorę - ogłasza jeden z nielicznych ojców - jak się dowiem, że coś zbroiłeś!

 

Pociąg wjeżdża na peron i zatrzymuje się ze zgrzytem kół. Nikt już nie zwraca uwagi na konwenanse. Rozpoczyna się bezpardonowa walka klasowa o wejście w posiadanie siedzącego miejsca. Mężczyźni atakują okna. Przez otwarte okno można w ułamku sekundy (przerzutem i wślizgiem) znaleźć się na korytarzu wewnątrz wagonu. Tego nie potrafią ani wychowaczynie, ani mamusie.

 

- Marta, Marta! Tutaj! – w otwartym oknie widzę głowę Zbyszka.

 

- To datego nie było go na peronie – mówi Maciek – wsiadł do pociągu jeszcze na bocznicy. No to macie – mówi z ulgą w głosie - siedzące miejsca. Wspaniale.

 

Nie mam zielonego pojęcia, w którym momencie problem miejsc siedzących stał się ważniejszy od tego, co wydarza się naprawdę pomiedzy mną, Maćkiem i Zbyszkiem. Jednak nie mam czasu o tym myśleć przepychana przez kłębiący się dookoła mnie tłum.

 

Mam miejsce przy oknie. Zbyszek jest obok. Naprzeciw nas siedzą dwie zakonnice zapięte na sztywno w grube czarne habity. Na chwilę ogarnia mnie współczucie, bo temperatura otoczenia przekracza trzydzieści stopni. Obok zakonnic siedzi spocony grubas nieustannie strofujący swoją cherlawą żonę. Po naszej stronie przedziału, obok Zbyszka, siedzą dwie panie w średnim wieku – jak się później okaże są to siostry jadące do Kołobrzegu aby odwiedzić trzecią, najmłodszą z nich, która właśnie owdowiała. Na szczęście w naszym przedziale nie ma żadnych rozwrzeszczanych przedstawicieli „przyszłości narodu”. Jesteśmy tu praktycznie uwięzieni, bo korytarz jest wypełniony poutykanymi - ciaśniej niż sardynki w puszce - tymi, którym udało się w ogóle wejść do wagonu. Rozlega się gwizdek i okrzyk „Odjaaazd!” Ruszamy.

 

- Daj kanapkę - mówi rozkazującym tonem grubas do cherlawej kobiety – i picie też.

 

Kobieta bez słowa zaczyna szperać w przepastnej parcianej torbie. Podaje mu kanapkę zawiniętą w zatłuszczony pergamin. Przedział wypełnia mocny zapach czosnku i kiszonych ogórków. Grubas zaczyna glamać kanapkę. Kobieta podaje mu butelkę po wódce wypełnioną brązowym płynem i zatkaną korkiem.

 

- Jajko – mówi grubas i kobieta posłusznie wydobywa z torby jajko w skorupce. Uderza nim o framugę drzwi ((zielony lakier, dębowa ramka, pionowa stalowa klamka z napisem „PKP” i otworem na klucz kolejarski Ø8) i zaczyna je obierać z pokruszonej skorupki. Obrawszy podaje grubasowi.

 

Reszta przedziału nie pozostaje w tyle. Zakonnice wyciągają zawinięte w biały papier kanapki z cienko pokrojonego razowca przełożonego białym serem. Każda z nich ma butelkę płynu, który wygląda na kompot. Dwie siostry mają herbatę i bułeczki z domowym pasztetem. Cherlawa żona nie ma na razie szans na zjedzenie czegokolwiek, bo właśnie obiera drugie jajko.

 

Przedział pogrąża się w ciężkim zaduchu zapoconych ciał, czosnku, wędzonych mięs i innych zapachów dopływających do nas z korytarza, gdzie również rozpoczęła się masowa konsumpcja. Robi mi się mdło.

 

- Mam jakieś kanapki, które mama zrobiła mi na drogę i jabłka z naszej działki - mówi Zbyszek – chcesz coś?

 

- Poproszę jabłko.

 

Zbyszek wyciąga z plecaka dwa. Świeży zapach nadgryzionego jabłka daje efekt soli trzeźwiących. Jem je małymi kąskami aby chroniło mnie od potęgujacej się duchoty. Z przerażaniem myślę o tym, że mamy przed sobą dziesięć godzin podróży.

 

Zbyszek je swoje jabłko równie powoli. Nic nie mówimy. W tych warunkach przecież nie da się o niczym rozmawiać. Wtulam się w swój róg przedziału i przymykam oczy. Nie mam ochoty czytać gazet, które dał mi Maciek. Nie mam ochoty patrzeć na twarze współprzedziałowiczów. Wsłuchuję się w stukotanie kół. Może uda mi się zasnąć.

 

Z półdrzemki, wyrywa mnie charapanie grubasa. Wypełniony po brzegi kanapkami, jajkami i płynem rozparł się wygodnie. Rozsznurował buty, rozpiął marynarkę i chrapie z głośnym przygwizdem. Cherlawa usunęła się maksymalnie w kąt aby zrobić mu jak najwięcej miejsca. Habitowe zbiły się w jedno i usunęły w przeciwny kąt. Palcami bezgłośnie odmawiają różaniec. Siostry szydełkują zawzięcie i przyciszonymi głosami usiłują ze sobą rozmawiać, ale grubas skutecznie je zagłusza. Zbyszek próbuje czytać „Cichym ścigałam go lotem” ale nawet niepokonany Joe Alex nie jest zdolny dać rady grubasowi. Tłum na korzytarzu też przygotował się do długiej nocy, każdy siedzi na czym może. O tym aby przedostać się do toalety nie ma nawet co marzyć. Mam nadzieję, że mając w sobie tylko jedno jabłko przetrwam do rana.

 

Jedna z sióstr nie wytrzymuje. Odkłada szydełko i mówi do skulonej w kącie cherlawej:

 

- Czy mogłaby Pani spróbować obudzić męża? To jego chrapanie jest nie do wytrzymania.

 

Cherlawa patrzy na nią przez chwilę tak jak gdyby nie rozumiała co tamta do niej mówi. I nagle, ku absolutnemu osłupieniu całego przedziału, daje grubemu kuksańca w bok. Zamieramy, ale gruby mlaszcze, mamarocze coś pod nosem, przechyla głowę w drugą stronę i przestaje chrapać. Cherlawa wtula się w swój kąt i zamyka oczy. Zbyszek patrzy na mnie z niedowierzaniem, a ja wtulam się w swój róg, starając się aby nasze ciała się nie stykały - i po kilku minutach zasypiam.

 

Budzi mnie uczucie totalnego zdrętwienia całego ciała. Grubego nie ma. Zlepione w jeden czarny kształt zakonnice mają zamknięte oczy. Cherlawa śpi. Siostry też.

 

- Ciekawe jak on się przebije do tej toalety? – mówi Zbyszek, odpowiadając na niezadane przeze mnie pytanie.

 

- Jak długo spałam? – pytam. Jestem absolutnie zdrętwiała - nie czuję ani rąk ani nóg.

 

Zbyszek bierze moje dłonie w swoje i zaczyna je delikatnie masować. Czuję mrowienie. Jego dłonie są suche i ciepłe.

 

- Pochyl się do przodu – mówi - rozmasuję ci plecy, to powinno pomóc.

 

Pochylam się a on delikatnie zaczyna pocierać moje plecy, kark, szyję. Czuję jak wraca mi krążenie. Chcę żeby przestał - i chcę żeby nie przestawał. Siłą woli prostuję się do pozycji siedzącej. On nachyla się do mnie i szepcze – stóp ci nie rozmasuję bo pingwiny[1] by mi chyba nie wybaczyły.

 

Żart rozładowuje napięcie. Cichutko parskam śmiechem i szepczę do jego ucha – Bozia ci wynagrodzi twój dobry uczynek młody człowieku. Wraca równowaga. Na powrót jesteśmy parą kumpli, którzy jadą sobie razem na wakacje.

 

- Śpij dalej – mówi Zbyszek – zostało jeszcze sześć godzin tej frajdy. Tylko tym razem oprzyj się o mnie, ja jestem trochę bardziej miękki od tej ściany. Niby żartobliwie objemuje mnie ramieniem i lekko przytula.

 

- Może tak zrobię. Później – mówię, delikatnie uwalniając się z objęcia – na razie pozostanę przy starym sposobie. Najwyżej znów pomasujesz mi plecy.

 

Staram się utrzymać tę kumplowską konwencję, chociaż gdy mnie objmuje to mam ogromną ochotę po prostu się do niego przytulić. Za bezpiecznym murem zamkniętych powiek pozwalam sobie na luksus przywołania tego miłego uczucia.

 

Nie mogę zasnąć. Zmuszam się do trwania w bezruchu z zamkniętymi oczyma. W tej pozycji znów szybko drętwieję. Udając, że się budzę siadam i otwieram oczy.

 

- Widzisz, mówiłem Ci – mówi Zbyszek i dodaje – zamieńmy się miejscami wtedy będziesz mogła się wygodnie o mnie oprzeć.

 

Wiem, że powinnam zaprotestować, ale nie robię tego. Przesiadamy się i układam się oparta o niego tak wygodnie, jak to jest tylko możliwe. Wtulona pod jego ramię usypiam do taktu moich myśli o tym, że jest mi ciepło, że po raz pierwszy od kilku miesięcy odczuwam przyjemność płynacą z fizycznej bliskości, że koła tak miarowo stukają, że grubas chyba gdzieś sie zgubił bo nikt nie chrapie, że rano zobaczę morze, że ...

 

- Za dwie godziny powinniśmy być na miejscu – mówi Zbyszek, gdy ponownie otwieram oczy.

 

- Spałam prawie cztery godziny?

 

- Na to wygląda, ale chyba nie zdrętwiałaś tak jak poprzednio?

 

- Nie – mówię i myślę, że lepiej będzie gdy usiądę prosto.

 

- Znowu chcesz żeby ci było niewygodnie? – mówi i lekko mnie przytrzymuje.

 

- No a ty? Przecież ty chyba też zesztywniałeś mając mnie cały czas wygodnie opartą ciebie?

 

- Nie, bo ja nie spałem tylko czytałem. Drętwieje się tylko wtedy gdy traci się kontrolę nad mięśniami. Jak chcesz to śpij dalej. Ja sobie jeszcze poczytam.

 

- Nie chce ci się spać?

 

- Chce, ale ktoś musi czuwać aby spać mógł ktoś[2] – puszcza do mnie oko i lekko mnie przytula.

 

Postanawiam, że powalczę z tym jutro. Jutro wszystko wróci do normy. Jutro ustanowimy bezpieczne granice kumplostwa i będziemy się ich trzymać. A teraz? Teraz po prostu chcę się do niego przytulić i spać.

 

- Martusiu obudź się, dojeżdżamy do Kołobrzegu.

 

Otwieram oczy. Pingwinów już nie ma. Z korytarza dochodzi głos grubego. Siostry gorączkowo pakują do toreb swoje robótki. Za oknem wstaje słońce, jego promienie odbijają się w zbyszkowych okularach. Jesteśmy w Kołobrzegu.

 

Poranek jest rześki. Przydaje mi się sweter, który zostawiłam sobie na wierzchu. Zbyszek zarzuca swój plecak i przymierza się do niesienia mojego - zarzuconego odwrotnie czyli od przodu.

 

- Zapomnij o tym – mówię – każde z nas niesie własny plecak.

 

Nie zważając na jego protesty, zarzucam plecak, zakładam okulary przeciwsłoneczne i pytam – to dokąd teraz?

 

- Na dworzec autobusowy – mówi Zbyszek- od Rewala dzieli nas jeszcze ze-sto 100 kilosów, ale stąd to już tylko autobus.

 

Jest siódma rano. Idziemy przez park w stronę dworca PKS. Mijamy tych, którzy tu nie są na wakacjach. Mieszkają tu, pracują i robią zakupy. Starszy pan z wyżłem na porannym spacerze. Matka strofująca dziecko – będziesz sie słuchała babci, rozumiesz! Szybko kroczący zawodowy oficer. Grupa uczniów technikum z tarczami na rekawach[3] Starsza pani z wypchanymi siatkami.

 

Na „Pekaesie” tłok. Wszyscy gdzieś jadą. Wypchane po brzegi Jelcze i Sany odjeżdżają w różnych kierunkach. Kupujemy dwa bilety do Rewala. Do planowego odjazdu mamy czterdzieści pięć minut. Na ławce przytulona parka, na ziemi obok - nich plecaki. Nie wiadomo czy żegnają, czy witają swoją wakacyjną miłość.

 

- Muszę znaleźć toaletę – mówię do Zbyszka – zostawię ci mój plecak. Potem się zmienimy, ja popilnuję twojego.

 

Zbyszek obejmuje pieczę nad naszymi plecakami a ja wyruszam na poszukiwania dworcowej toalety. Już po chwili nie muszę nikogo pytać. Prowadzi mnie zapach, a właściwie odór moczu, potu, kału, lizolu, wapna chlorowanego i Bóg wie czego jeszcze. Jak w każdej dworcowej ubikacji - bo nie sposób tego nazwać toaletą - drzwi mają powyrywane zamki i pourywane haczyki, które były pozakładane zamiast zamków. Na podłodze mokre błocko. Wszystko brudne i śmierdzące. Smród, podobnie jak wcześniej zaduch w pociągu, zaczyna przyprawiać mnie o mdłości. Niestety, tutaj nie da się zastosować chwytu z jabłkiem. Trzeba sobie jednak jakoś radzić.

 

Wyjmuję z kieszni kilka gumek-aptekarek[4] - szkoła podróży mojego ojca. Cztery aptekarki zaczepione do resztek haczyka i zawleczki tymczasowo utrzymają drzwi przymknięte. Resztę załatwi głośne „zajęte!” na odgłos nadchodzących kroków. Blat sedesu jest brudny. Wzdragam się przed wchodzeniem nań bez położenia gazety.

 

Brzydzę się dotykać czegokolwiek rękoma, osłaniam dłonie naciągniętymi na nie rękawami swetra. Teraz przyda się Filipinka, którą dał mi Maciek. Wyrwam strony z nieprzeczytanego wzoru młodzieżowego dziennikarstwa socjalistycznego i kładę je na blacie z dziurą. Wdrapuję się na blat, rozpinam suwak, zsuwam spodnie uważając by nogawki nie dotykały blatu i kucam nad dziurą, z której bije odór zostawiony przez setki odwiedzjących ten przybytek przede mną. Sikam, cały czas nasłuchując czy nie trzeba będzie wołać „zajęte!” Na szczęście nikt się nie pojawia. Zastanawiam się, czy kiedyś będzie to możliwe, aby toalety na dworcach były czyste, czy warszawskie szalety publiczne przestaną informować odorem o swoim istnieniu, zanim się do nich zbliżę? Jeszcze nie wiem, że za dwadzieścia parę lat w wiekszości warszawskich szaletów ulokują się wietnamskie bary-restauracje, toalety na dworcach będę wyłożone kafelkami, wyposażone w suszarki, lustra, papier toaletowy i papierowe ręczniki, a większość restauracji będzie konkurować nie jakością kuchni ale pomysłem na „odlotową toaletę”. Na razie, uważając aby niczego nie dotknąć, schodzę z blatu z dziurą, zabieram swoje aptekarki i patrząc pod nogi (aby w nic nie wdepnąć) wracam do miejsca gdzie czeka Zbyszek.

 



[1] Óczesna slangowa nazwa zakonnic.

[2]   Żartobliwa parfraza popularnej w latach pięćdzidesiatych piosenki Chóru Czejanda pt. Na Granicy jest Strażnica ze słynnym szlagwortem: „Gdy ty śpisz, kraju strzeże ktoś tu/By cię nikt nie zbudził ze snu.”

[3] Istniał wtedy obowiązek noszenia (na stałe przymocowanych do ubrania) emblematów szkolnych zwanych tarczami.

[4]   Bardzo przydatne w gospodarstwie domowym. Służyły do łączenia ze sobą przedmiotów w czasach, kiedy taśma klejąca była rarytasem, a najlepszym z klejów była „guma arabska”. Nazwa „aptekarki” wskazywała na źródło pochodzenia – farmaceuci przytwierdzali nimi etykiety i sposoby użycia do kupowanych w aptekach leków (buteleczkach lub pudełakach). W obliczu braku aptekarek zastępowały je cięte na wąskie pierścienie stare dętki rowerowe.

 

12 marca 2019   Komentarze (7)
fragment książki  

Jendnaka droga czy ze śmiechem ją przemierzysz...

 

Torbę konduktorkę kładę przy nogach. To w niej jest cały mój majątek czyli 4100 guldenów.   Ostatnią wypłatę i premię czyli 500 guldenów powierzyłam Jankowi. On wraca do Polski i zobowiązał się dostarczyć te pieniądze moim rodzicom. Będą mogli spłacić zaciągnięty na mój wyjazd dług.  Bardzo chcę wierzyć, że te pieniądze do nich dotrą.  Na razie ta wiara musi wystarczyć. Resztę pokaże czas. W konduktorce jest też paszport i notes z adresami paryskich kontaktów Krzyśka, i adresem, i numerem telefonu wujka w Portsmuth. Osobno, wsunięta do bocznej kieszeni jest także kartka od Zbyszka, który pisze, że bardzo, bardzo chce abyśmy się spotkali i podaje swój adres, i telefon prosząc abym zadzwoniła gdy tylko stopami dotknę paryskiego bruku.  Nie wiem czy jestem gotowa na to spotkanie po latach. Nie wiem czy to wszystko co nas łączyło jest już tylko wspomnieniem.  Na razie nie będę o tym myśleć. Na razie wjeżdżamy na autostradę.  Za kilka godzin Paryż.

 

Jedziemy szybko. Niezauważalnie dla nas samych przekraczamy belgijską granicę.  Ani ja ani Zbyszek nie zdawaliśmy sobie sprawy, że jest praktycznie nieoznakowana. Zmieniają się światła i jesteśmy w Belgii. Trzy godziny później zbliżamy się do granicy francuskiej. Zbyszek zaczyna się denerwować. Jego wiza francuska będzie ważna dopiero za 48 godzin. Co będzie, jeśli nas zatrzymają?  Okazuje się, że nie mamy się o co martwić - granica pomiędzy Francją i Belgią niewiele różni się od tej pomiędzy Holandią i Belgią. Poza tym dzisiaj jest 14 lipca, francuskie święto niepodległości.  Dziś Francja nie zwraca uwagi na nic, dziś Francja świętuje. Uśmiechnięty od ucha do ucha strażnik graniczny macha abyśmy jechali bez zatrzymywania się. Pięć minut później jesteśmy już we Francji.  O 20:30 jesteśmy na Place de’la Opera.  Niezliczona – jak nam się wydaje - ilość kawiarni i restauracji wypełniona ludźmi. Wszyscy się bawią, śpiewają. Udaje nam się zaparkować.  Tak samo bardzo chce mi się pić i sikać. Zbyszek jest głodny i chce mu się pić. Nie mam ochoty niczego ze sobą nosić. Chcę się zachłysnąć Paryżem. Z konduktorki wyjmuję portfel z pieniędzmi i paszport. Zabieram kartkę od Zbyszka. Udzielił mi się otaczający mnie nastrój. Chcę zadzwonić do niego i krzyknąć – „Jestem w Paryżu”.  

 

- Schowaj mój paszport i portfel do kieszeni kurtki, bo masz suwaki – mówię do Zbyszka.

 

Konduktorkę wpycham pod siedzenie. Zamykamy samochód. Wchodzimy do restauracji i toniemy we francuskojęzycznym gwarze. 

 

- Muszę się natychmiast wysikać a potem chcę się napić wina i zjeść taką olbrzymią kanapkę z szynką, o taką jak tamta  – mówię do Zbyszka i ruszam na poszukiwanie toalety.

 

Wino i kanapka są pyszne. Rozprawiam się z nimi w kilka minut. Zbyszek pije colę, bo będziemy przecież dalej jechać.

 

- Chodź idziemy do samochodu – mówi Zbyszek. Trzeba wziąć tę twoją świętą książkę z adresami i zadzwonić, bo inaczej będziemy spać pod mostem.

 

- Poczekaj jeszcze chwilę.

 

- Chodź –upiera się Zbyszek.  Przecież musimy znaleźć automat. Nie możemy zadzwonić do kogoś,  kogo nie znamy, o północy.

 

- Jeszcze nie ma dziesiątej - marudzę.

 

- Chodź - irytuje się Zbyszek.

 

Dochodzimy do samochodu i zamieramy. Zabezpieczenia we wszystkich drzwiach są podniesione. Klapa od bagażnika niedomknięta. Samochód jest doszczętnie okradziony. Zniknęły wszystkie bagaże. Zniknęła moja konduktorka a wraz z nią wszystkie adresy i telefony. Zabrali nawet plan Paryża, który leżał na tylnim siedzeniu.  Dzięki Bogu mamy paszporty, trochę pieniędzy i samochód.

 

- Daj tę pocztówkę, którą Ci dałam do schowania razem z paszportem i portfelem. Zadzwonimy do Zbyszka.

 

- Kto to jest?

 

- Znajomy z Polski. Nie mam zamiaru opowiadać mu teraz ani nigdy, kim jest Zbyszek.

 

Po czterech dzwonkach, włącza się automatyczna sekretarka z informacją, że Zbyszek i Marta wrócą w poniedziałek wieczorem.  Jest dwudziesta trzecia trzydzieści w niedzielę.  Już wiem, że śpimy w samochodzie. Nie wiemy jeszcze, że w Paryżu nie wolno spać w samochodzie zaparkowanym na ulicy.  Nie znamy miasta, nie mamy planu. Mamy bardzo mało benzyny. Na dodatek nie mamy już żadnych francuskich pieniędzy. Mamy jedynie guldeny, które będziemy mogli wymienić dopiero w poniedziałek. Nie mamy nawet na butelkę wody.  Siedzimy w samochodzie i śpimy na zmianę po pół godziny. Musimy czekać do 9 rano, aż otworzą banki i kantory, i będziemy mogli wymienić pieniądze.  Potem kupimy plan i pojedziemy tam, gdzie mieszka Zbyszek i moja imienniczka Marta.  Ciekawe, czy ma tylko moje imię czy jest też do mnie podobna -myślę i zasypiam. To jest moje pół godziny spania.

 

 

 

Noc stanęła w miejscu. Boli mnie każda kość. Chce mi się pić. Chce mi się siku. Mam ochotę kląć i krzyczeć.  Wreszcie niebo szarzeje.  Wychodzimy z samochodu.  Zaczynamy spacerować w tę i  z powrotem.  Już nawet nie próbuję patrzeć na zegarek.

 

Około siódmej rano ulica zaczyna się ożywiać.  Zaczynamy się rozglądać za bankiem lub kantorem.  Znajdujemy kantor. Czekamy siedząc na schodkach.  Wymieniamy po sto guldenów.  Oboje mamy po pięćset franków.  W małym sklepiku kupujemy plan Paryża i ruszamy do dzielnicy, w której mieszka Zbyszek.   Około jedenastej lądujemy przed kilkunastopiętrowym wieżowcem obwieszonym balkonami. Jesteśmy na miejscu.  Parkujemy w pobliskiej uliczce obok parku. Idziemy szukać miejsca, gdzie możemy tanio zjeść śniadanie.  Znajdujemy małą kafejkę. Zapach świeżo mielonej kawy i wychodzących z pieca bagietek uzmysławia mi, jaka jestem głodna. Najpierw muszę się jednak wysikać, umyć twarz i ręce.

 

Siedzimy na zewnątrz. Jest piękny słoneczny dzień. Kawa jest boska, bagietka z serem też.  Światu wróciła ludzka twarz.  Ruszamy na zwiedzanie okolicy. Niepodal znajdujemy niewielki park. Ludzie leżą na trawnikach. Dzieci i psy bawią się beztrosko.  Postanawiamy wpisać się w ten pejzaż  na kilka najbliższych godzin. Późnym popołudniem Zbyszek kupuje w pobliskiej piekarence dwie świeżutkie bagietki i jakiś sok. Od osiemnastej zaczynamy dzwonić. Wreszcie o dziewiątej wieczorem w słuchawce odzywa się damski głos.

 

- Dobry wieczór – mówię tak spokojnie jak tylko potrafię – mówi Marta Zagajna, jestem znajomą Zbyszka z Polski. Czy jest Zbyszek?

 

- Ach, Marta, oczywiście już chwileczkę

 

- Marta – słyszę radość w jego głosie - skąd dzwonisz, kiedy przyjeżdżasz do Paryża? Nie mogę się doczekać żeby się z Tobą zobaczyć!

 

- Nie będziesz musiał wcale długo czekać – mówię – wystarczy, że przejdziesz na drugą stronę ulicy. Dzwonię do ciebie z automatu naprzeciwko.

 

- Nie mówisz poważnie! – wykrzykuje.  Naprawdę tam jesteś?

 

- Tak i bardzo chcę żebyś tu przyszedł. Resztę ci opowiem.

 

- Będę z chwileczkę.

 

To co się dzieje, nie przypomina żadnej z wyobrażanych sobie przeze mnie wersji naszego spotkania. Ciekawe czy przyjdzie sam - myślę stojąc w bezruchu przed budką telefoniczną. Nie wiem jeszcze, że holenderski Zbyszek i ja zamieszkamy na kilka dni w maleńkim mieszkanku u paryskiego Zbyszka i jego żony Marty, że pomogą nam stanąć na nogi, znaleźć pracę, mieszkanie, że nasza tak smutnie zakończona historia letniej szalonej miłości znajdzie swój ciąg dalszy w dobrej uczciwej przyjaźni.  Nie wiem jeszcze, że to co się wydarzy w Paryżu będzie miało ogromny wpływ na moje postrzeganie relacji międzyludzkich, na zrozumienie różnicy pomiędzy miłością i zauroczeniem, fascynacją i przyjaźnią, lojalnością i lizusostwem, poczuciem winy i poczuciem obowiązku.  Na razie czekam na spotkanie ze Zbyszkiem i na początek mojego nowego życia nie wiedząc, że Paryż i Francja będą jedynie krótkim preludium do tego co zdarzy się później.

 

12 marca 2019   Dodaj komentarz
fragment książki  
< 1 2 >
Eks52 | Blogi