co dalej w Kołobrzegu
- Nic nie mówią o tym, że nasz autobus będzie opóźniony. Wygląda na to, że inne też odchodzą o czasie – mówi Zbyszek – mamy szansę dojechania do Rewala gdzieś około południa. To teraz ja pójdę tam, gdzie ty byłaś.
- Uważaj, teren niebezpieczny – mówię – ale poznasz po zapachu.
Przejmuję pieczę nad plecakami i czekam. Wraca niebawem. Nie wymieniamy się wrażeniami. Ja nie pytam, a on nic nie mówi. Trzeszczący megafon ogłasza, że nasz autobus podstawia się na stanowisko trzecie. Zbity tłum szybko opanowuje wysepkę przystanku. Ludzie przepychają się. Jakiś facet popchnął kobietę w ciąży, ten drugi z nią (pewnie mąż) chce go bić. Kobieta z trojgiem dzieci łapie najmłodsze na ręce i przepycha się do przodu. Starszy pan o kuli nawet nie próbuje konkurować z młodszymi i silniejszymi. Zrezygnowany czeka z boku. Dwu młodych żołnierzy na przepustce głośno oznajmia, że oni są honorowymi dawcami krwi i mają pierwszeństwo.
- Moja żona jest w ciąży! - krzyczy ten, który na rzecz zdobycia miejsca siedzącego zrezygnował z szykującej się jeszcze przed chwilą bójki – i popychając przed sobą ciężarną kobietę, toruje sobie nią drogę jak taranem.
- Proszę, niech Pan stanie przede mną – mówi Zbyszek do starszego pana o kuli.
- No właśnie - mówi jeden z żołnierzy, któremu nagle wraca ludzka twarz – przecież Pan to inwalida. Jego kolega mu sekunduje.
Wojskowo-cywilna koalicja złożona z dwu starszych szeregowych i prawie dwumetrowego Zbyszka budzi respekt. Ludzie robią przejście i starszy pan dostaje się do autobusu. Siada na miejscu dla inwalidy.
Wreszcie wszyscy są w środku. Nie ma obawy aby ktokolwiek mógł się przewrócić, ludzie są ubici na sztywno. Nikt nie ma prawa drgnąć. Ruszamy. Stoję twarzą do Zbyszka, wtulona pod jego uniesione ramię. On trzyma się drążka. Dociskający nas z każdej strony tłum powoduje, że bardziej przytuleni do siebie już być nie możemy. Autobus zatrzymuje się na kolejnych przystankach, ale ludzi nie ubywa, bo wysiadających zastępują wsiadający. Zaczynam się przyzwyczajać do jego zapachu, do tego jak swoim ciałem ochrania mnie od naporu innych, do tego, że od czasu do czasu, niby niechcący, przesuwa podbródkiem po moich włosach. Z niechęcią myślę o tym, że pewnie niedługo trzeba będzie już wysiadać.
Rewal. Wysiadamy. Zabieramy plecaki i maszerujemy przed siebie. Zbyszek mówi, że kwatera jest niedaleko morza. Słońce jest wysoko. Wieje lekki wiatr. Powietrze ma ten charakterystyczny nadmorski smaczek i zapach. Już nie mogę się doczekać aby stopami dotknąć mokrego piasku. Idziemy w kierunku Trzęsacza drogą, która nosi nazwę ulicy Kamieńskiej. Na obrzeżu Rewala skręcamy w prawo, w kierunku morza. Przed nami domki rybackie, baraki, baraczki i chałupki. Zatrzymujemy się przed jednopiętrowym drewnianym barakiem z numerem 13. Z desek wielkimi płatami złazi biała niegdyś, olejna farba, która najpewniej była przeznaczona nie do drewna lecz do metalu, i która przywędrowała tu w małych puszkach po czymś zupełnie innym, jako towar pracowicie wyniesiony (ukradziony) z któregoś z lokalnych zakładów pracy.
- To tu – mówi Zbyszek – poczekaj na mnie, pójdę poszukać gospodarza.
Rozglądam się. Dookoła mnie budynki, które mój ojciec określił by krótko – bieda-budy. Posklecane byle jak z desek, dykty, pustaków i wszystkiego innego, co było pod ręką. Widać, że funkcjonują jedynie jako „letniskowy wynajem”. Na płotach, poręczach schodów i nielicznych balkonikach suszą się różne części „letniczej” garderoby.
- Proszę za mną - mówi mężczyzna towarzyszący Zbyszkowi. Bierzemy plecaki i ruszamy. Barak, wzdłuż którego idziemy, do złudzenia przypomina mi piętrowe komórki węglowe, które stały na fabrycznym podwórku u mojej ciotki w Żyradowie, z tą tylko różnicą, że do każdych wąskich drzwi wejściowych przypisane jest malutkie okienko którego nie miały komórki[1]. Pan Gospodarz otwiera drzwi. Ostatnie w szeregu.
- To tutaj - mówi i podaje Zbyszkowi klucz - ubikacja i prysznice są za tamtym budynkiem – pokazuje ręką na bliźniaczo podobny barak po lewej stronie. Wodę na herbatę możecie sobie państwo zagotować u mnie, w służbowej kuchni. Proszę przyjść z własnym termosem. Nie pozwalamy na gotowanie w pokojach letniskowych. Światło gasimy o dwudziestej trzeciej. Po zakupy trzeba chodzić do Rewala. Jakby jakieś pytania, to proszę do mnie zapukać. Podaje Zbyszkowi rękę i odchodzi.
Wchodzimy. Pokoik ma około sześciu metrów kwadratowych. Są tu dwa krzesła - każde inne - i mały podrapany stolik z widocznie krótszą jedną nogą. Jest także dwuosobowy tapczan i jednodrzwiowa szafa. Patrzę na tapczan i robi mi się nieswojo.
- Zostawmy plecaki – mówię do Zbyszka - i chodźmy nad morze. Chcę po prostu odciągnąć w czasie ustalanie tego, jak będziemy spać. Muszę nad tym pomyśleć. Morze mi pomoże.
- Dobrze – mówi Zbyszek.
Kładziemy plecaki na tapczanie. Zabieramy ze sobą pieniądze i dokumenty. Jakość zamka w drzwiach naszego letniskowego pokoju nie gwarantuje niczego. Jeszcze nie wiem, że ten wpojony mi przez ojca nawyk noszenia przy sobie najważniejszych rzeczy uratuje mi kiedyś skórę w Paryżu, że Zbyszek odegra ważną rolę również w moim paryskim życiu, że na świecie w hotelach i motelach są bezpieczne skrytki, w których można zostawić swoje dokumenty i pieniądze. Tylu rzeczy jeszcze nie wiem. Na razie idziemy nad morze.
- Chodźmy do Trzęsacza - mówi Zbyszek – to niedaleko. Zobaczysz najczarowniejsze urwisko na świecie, musimy tylko uważać żeby nie zabrało nas morze. Podobno każdy odpływ zabiera znaczącą część urwiska. Stamtąd też dobrze widać latarnię morską w Rewalu. Czy wiesz, że ona ma ponad 100 lat ? Po raz pierwszy światło zapalono w niej w 1866 roku, używając do tego celu lampy olejowej z czterema knotami. [2]
Zaczyna padać deszcz. Coś musi łączyć letnie deszcze w górach i nad morzem. Często pojawiają się w mgnieniu oka - dosłownie znikąd - i równie szybko znikają. Jest ciepło i prawie bezwietrznie. Deszcz pachnie morzem i wakacjami. Nie chce mi się nawet przed nim osłaniać, przecież za chwilę wyjdzie słońce i wszystko wyschnie – my też.
- Chyba nie boisz się deszczu? – mówi żartobliwie Zbyszek i bierze mnie za rekę – jestem gotów na największe poświęcenia aby cię ochronić. Pomimo szybkiego marszu i deszczu jego dłoń jest ciepła, sucha i przyjazna. Wcale nie chce mi się cofać mojej – ale wiem, że tak będzie lepiej.
- Nie boję się – mówię i wpycham obie ręce do kieszni spodni. Przez dłuższą chwilę idziemy w milczeniu.
Słońce wygrało sparring z deszczem. Nad ruinami Trzęsacza rozwiesiła swoje firanki siedmiokolorowa tęcza. Wiem, że piękno które boli swoją głębią, dotyka nas rzadko i zdaję sobie sprawę, że to jest właśnie jedna z tych chwil.
- Patrz – mówi Zbyszek- ona jest podwójna – to jest znak.
Rzeczywiście, nad kurczowo czepiającymi się urwiska ruinami kościoła rozpięte sa dwa siedmiokolorowe łuki. Wiatr zamarł i tylko promienie słońca ślizgają się po białych, leniwych, wolnych i niskich falach delikatnie obmywających brzeg plaży.
Nie chcę wiedzieć co miał na myśli mówiąc znak. Nie chcę myśleć o tym jak rozwiążemy problem spania na jednym tapczanie. Nie chcę wracać do drewnianego baraku. Nie chcę myśleć o Maćku. Nie chcę myśleć o Hesi, o Radku, Stefanie, Haneczce. Nie chcę myśleć o moich rodzicach, ani o tym, o czym chciał ze mną rozmawiać nasz świadek Andrzej. Nie chcę nawet myśleć o Zenie. Chcę tylko patrzeć na morze. Tylko dlaczego nie mogę się od tych wszystkich myśli opędzić?
- O czym myślisz? – pyta jak na ironię Zbyszek – wyglądasz jak gdybyś była miliony kilometrów stąd.
- Chodźmy na plażę – mówię unikając odpowiedzi. Patrz, tam jest ścieżka w dół.
Czepiając się krzaków schodzimy stromą ścieżką. Nagle ścieżka się kończy i stajemy przed wyborem powrotu na górę, na skarpę lub skoku w dół, na rozciągającą się przed nami plażę. Wysokość, którą musimy pokonać to około dwa metry.
- Wracamy – mówi Zbyszek.
- Skaczemy – mówię ja.
- Dobrze, ale ja skaczę pierwszy – mówi Zbyszek – złapię cię na dole.
- Zgoda - mówię. Wiele oddałabym dzisiaj, aby raz jeszcze poczuć to, co czułam wtedy.
Zbyszek odbija się od występu w skarpie i skacze. Ląduje z lekkim potknięciem, ale udaje mu się utrzymać równowagę. Obraca się. Staje w mocnym rozkroku gotowy na to, żeby mnie złapać gdy skoczę. Przez ułamek sekundy myślę o tym, że ważę sześdziesiąt kilo, że pewnie nie będzie w stanie mnie złapać, że ..., i skaczę!
Przewracamy się na lekko wilgotny piasek. Leniwie tocząca się w naszą stronę fala, prawie nas dotyka. Zbyszek przytrzymuje mnie przez chwilę dłużej niż tego wymaga sytuacja, a ja się nie wyrywam.
- Nic ci się nie stało? – pyta Zbyszek – na pierwszy rzut oka jesteś w jednym kawałku, ale dla pewności sprawdzę. Daj, policzę żebra...
- Przestań! - krzyczę - to łaskocze! Wyrywam się z jego objęć i siadam obok na piasku. Zaczyna się odpływ. Przestrzeń między nami a falą się powiększa. Zbyszek siada obok mnie. Oplata rękoma swoje kolana. Przez chwilę patrzy daleko przed siebie. Liczę chmury i ptaki. Też nic nie mówię.
- Mam nadzieję, że nie żałujesz tego, że dałaś się namówić na przyjechanie tutaj?
- Mój ojciec zawsze mówi, że nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca. W dniu powrotu do Warszawy powiem ci czy nie żałuję. Teraz – mówię wstając i otrzepując spodnie z piasku – powoli wracajmy. Trzeba zobaczyć gdzie są sklepy. Musimy kupić przynajmniej jakis chleb i ser na kolację zanim wszystko pozamykają.
- Wróćmy plażą – proponuje Zbyszek – tuż przed Rewalem jest bardzo fajne podejście pod górę, podchodziłem tamtędy gdy byłem tu poprzednim razem.
Na plaży jest zdumiewająco mało ludzi. Dochodzi siedemnasta, pewnie większość wczasowiczów z ośrodków zakładowych i kolonijnych musiała wrócić na kolację. Osobiście wolę pustawą plażę. Mijamy nieliczne trzymające się z ręce lub przytulone do siebie pary.
- Chodź, poudajemy chociaż, że też jesteśmy parą, szkoda marnować takiej scenerii – mówi niby żartem Zbyszek – i bierze mnie za rękę.
- Uważaj, bo w tym tempie to jeszcze przed końcem pobytu będziesz mnie prosił o rękę – odcinam się - ale nie nie cofam dłoni.
Idziemy trzymając się za ręce. Niebo powoli stroi się do kolejnej premiery zachodzącego słońca. Jak morze morzem, ta sztuka nigdy nie schodzi z afisza. Żadne z nas nic nie mówi. Myślę o tym, o ile jego dłoń jest większa od mojej, o tym, że fajnie tak się z nim idzie za rękę i o tym, jak rozwiążemy sprawę spania. Jestem ciekawa czy on też o tym myśli, ale nic nie mówię.
- O, to tutaj jest to podejście – Zbyszek pokazuje ręką na zbocze – widzisz tę ścieżkę idącą pod górę?
- A ja myślałam, że zabierasz mnie nad morze a nie na Giewont – żartuję, gdy wreszcie dodrapujemy się na samą górę skarpy. Chyba jest już po osiemnastej – mówię – nie wiem, czy jeszcze cokolwiek będzie otwarte. Pójdziemy spać bez kolacji i będą się nam śnili Cyganie.
- Dlaczego Cyganie? – pyta Zbyszek
- Tak zawsze mówiła nam babcia, gdy mieliśmy za karę iść spać bez kolacji.
- I co, śnili ci się?
- Nie, bo nigdy nie posłano mnie spać bez kolacji. Zobaczymy – kpię - czy przyśnią się dzisiaj.
- Wiesz – mówi Zbyszek- jesteśmy bardzo niedaleko od naszej kwatery. Odprowadzę cię i pójdę sam do miasta. Ty przez ten czas będziesz mogła się rozpakować i wziąć prysznic. Gdy byłem tu dwa lata temu to w centrum był sklep, który był otwarty do dwudziestej - w końcu jesteśmy w kurorcie.
Zgadzam się i zostaję z dwoma krzesłami, kulawym stołem, szafą i tapczanem, a on bierze plecak i wyrusza do centrum. Rozpakowuję się. Układam rzeczy na jednej z dwóch półek jakie są w szafie. Półki są właściwie kawałkami nie heblowanych desek. Nigdy nie stanowiły części składowej tej szafy przerobionej na mniejszą z czegoś, co pewnie przed wojną ozdabiało niemieckie, mieszczańskie mieszkanie. Podnoszę górną część tapczanu. W skrzyni znajduję dwa koce, dwie poduszki, poszwę na kołdrę i prześcieradło. Jeśli uda mi się wycyganić od tego faceta jeszcze jedną poszwę to wtedy możemy powlec każdy koc oddzielnie i potraktować koce niemalże jak śpiwory. Myślę, że pięćdziesiąt złotych powinno być wystarczającym argumentem w sprawie pozyskania dodatkowej poszwy. Biorę pieniądze i wyruszam na negocjacje. Wyprawa kończy się sukcesem. Szybko powlekam każdy koc wkładam, wszystko do skrzyni i wyruszam na kolejną wyprawę pod prysznic.
W skleconej z surowych desek przybudówce są trzy kabiny prysznicowe. Metalowe prysznice, które aby tu trafić musiały najpierw zniknąć albo ze szpitala, albo z jednostki wojskowej, są porządnie zardzewiałe i zakamienione. Podest z drewnianej palety położony jest wprost na ziemi. Wbite w ścianę gwoździe służą zapewne do powieszenia ręcznika i ubrania. Drzwi, spod których dołem widać nogi do kolan a górą głowę, zamykane są na haczyk. Woda jest, optymistycznie rzecz ujmując letnia. Następnego dnia dowiem się, że woda pochodzi z dwu baniaków umieszczonych na zewnątrz. Baniaki ogrzewa jedynie słońce. To wyjaśnia dlaczego nie ma tu kolejki chętnych do dokonywania ablucji. Na razie, tak błyskawicznie jak tylko mogę, myję się od stóp do głów. Na wilgotne ciało naciągam czyste majtki, biustonosz, ciepły podkoszulek i krótkie spodenki – długie nie zdałyby egzaminu, bo nogawki utonęłyby w otaczającej mnie mazi, która wypływa spod drewnianej palety. Szczękając zębami biegnę w kierunku naszego pokoju. Pierwsze krople deszczu spadają w momencie gdy otwieram drzwi.
Jest mi naprawdę zimno. Podnoszę tapczan i wyciągam koc. Zamykam tapczan. Owijam się kocem i kulę się na tapczanie oparta o ścianę. Marzę o tym, że gdy tylko przestanie padać i ja rozgrzeję sie troszkę pod kocem, to pójdę do Pana Gospodarza zagotować wodę na herbatę. Na razie czekam na Zbyszka.
Deszcz za oknem zmienia się w ulewę. Mam wrażenie, że za chwilę woda zacznie wlewać sie do środka. Patrzę na zegarek, jest pół do dziewiątej. Myślę, że Zbyszek pewnie czeka gdzieś po drodze aż przestanie padać. Ulewa zmienia się w nawałnicę. Gdzieś bardzo blisko słychać grzmoty. Błyskawice, jedna po drugiej, kroją niebo w przeróżne kształty. Jest już ciemno. Pstrykam pstryczkiem elektryczkiem[3] i ... niestety nadal jest ciemno. Dopiero jutro dowiemy się od Pana Gospodarza, że „w takich sytuacjach wykręca korki, bo prowizoryczna instalacja jaką doprowadza prąd nie jest bezpieczna w czasie burzy”. Zbyszek skomentuje to do mnie, że pewnie prąd jest ciagnięty nielegalnie i pan zwyczajnie poszedłby siedzieć, gdyby coś się podczas burzy wydarzyło - i woli dmuchać na zimne. Na razie jednak czekam na Zbyszka i zaczynam się naprawdę niepokoić.
Jest kilka minut przed dzisiatą gdy wreszcie staje w drzwiach. Jest zmarznięty na kość i przemoczony do ostatniej nitki. Z włosów leje mu się woda. Ciało oklejone przemoczonymi na wylot ciuchami. Nie ma okularów a przecież bez nich jest prawie niewidomy. Zrywam się z tapczanu i chwytam ręcznik, który rozwiesiłam na krześle. Zaczynam wycierać mu twarz i włosy.
- Zgubiłeś okulary – mówię z przerażeniem.
- Nie – prawie że szczęka zębami – zdjąłem je i schowałem, bo i tak nic nie widziałem w deszczu.
- Zdejmuj te mokre ciuchy. Musisz się przebrać. Nie ma światła. Nie wiem dlaczego, ale nie ma. Twój plecak stoi tu, obok tapczanu.
- Mam w plecaku latarkę – mówi Zbyszek. Zaczyna ściągać przemoczone buty i spodnie.
Znajduję latarkę. Świecę a on wyciaga z plecaka suche ubrania. Przebiera się w krótkie spodnie i grubą flanelową koszulę.
- Słuchaj- mówię otwierając tapczan i wyciągając koc i poduszki - najlepiej owiń się kocem, bo musisz się rozgrzać. Inaczej będziemy wracać jutro - ja z niechęcią a ty z grypą.
Zbyszek owija się kocem i siada na tapczanie oparty o poduszkę. Ja siadam na krześle.
- Chodź tutaj - mówi Zbyszek- wystarczy miejsca dla nas dwojga. Nie ma sensu żebyś siedziała w ciemności na tym krześle.
Nawet nie chce mi się argumentować. Przecież nie będę go zapewniać, że jest mi wspaniale na tym krześle. Że z przyjemnością przesiedzę na nim do rana. Owijam się swoim kocem i siadam obok niego oparta o drugą poduszkę. On otacza mnie ramieniem i przez chwilę siedzimy tak w ciemności nic nie mówiąc. Jego ciałem wstrząsa febra.
- Strasznie musiałeś przemarznąć – mówię. W ogóle to poważnie się o ciebie martwiłam. To była solidna burza.
- Nadal jest – mówi. I jakby na podkreślenie jego słów niebo przekreśla kolejna błyskawica.
- A ja martwiłem się o ciebie. Obawiałem się czy burza nie dopadła cię tam pod tymi prysznicami. Przecież ja nawet nie wiem czy ty się boisz burzy.
- Nie boję się, ale nie lubię być sama w obcym miejscu podczas takich nawałnic.
- Już nie jesteś. Już jestem tutaj – mówi ciepłym głosem i przygarnia mnie mocniej.
Poddaję się temu przytuleniu a on pochyla się i całuje moje włosy. Myślę, że powinnam przerwać tę narastającą bliskość. Powinnam powiedzieć mu o moim wspaniałym pomyśle oddzielnych „koco-śpiworów”. Powinnam za wszelką cenę, zanim będzie za późno, przywrócić nasz kumplowski układ. Zamiast tego przytulam się do niego mocniej i cicho mówię – dobrze, że już jesteś i że nic ci się nie stało. Przecież ty nic nie widzisz bez okularów. Mogłeś spaść gdzieś ze skarpy, wpaść pod ciężarówkę, mogło stać się coś złego.
On obraca się w moją stronę. Otula mnie ramionami i mówi – nic nie mogło się stać, przecież ja szedłem do ciebie. Idąc widziałem wszystko to, co mi było potrzeba – widziałem przed sobą twoją twarz.
[1] Ostatnie komórki można jeszcze było zobaczyć na podwórkach starych (fabrycznych) domów mieszkalnych w Żyardowie, w chwili powstawania tego tekstu.
[2] Latarnia ma 45 m wysokości. Jej światło można dostrzec z odległości 20 mil morskich (ponad 36 kilometrów). Obecnie źródłem światła jest specjalna żarówka 1000 W, której moc dwudziestokrotnie wzmacnia specjalny system pryzmatów.
[3] Fragment wiersza Jana Brzechwy.
Dodaj komentarz